Odejście SAFa z perspektywy Anfield
Pewnie gdyby zapytać 100 przeciętnych kibiców Liverpoolu na ulicy, kogo najbardziej nienawidzą, 99 odpowiedziałoby srogim głosem - (sir) Alex Ferguson, nie biorąc pod uwagę jego tytułu szlacheckiego, którego ich największy idol - Kenny Dalglish - jeszcze nie posiada. Powodów tej nienawiści jest wiele i ciężko temu się dziwić, ale czy odejście Fergusona na emeryturę powinno wywołać radość na Anfield?
Gdy Ferguson obejmował stanowisko menedżera Manchesteru United w listopadzie 1986 roku, Liverpool miał na swoim koncie 16 tytułów mistrzowskich, a Czerwone Diabły zaledwie 7. Na początku nie byliśmy świadkami dominacji Szkota, przez co the Reds zdążyli przed powstaniem rozgrywek Premier League dorzucić jeszcze dwa mistrzostwa kraju. Jednak od 1993 roku, prym w Anglii wiedzie bez apelacyjnie Manchester United, a Liverpool co najwyżej stanowił dla nich małe zagrożenie.
Odchodząc na emeryturę, sir Alex Ferguson może być w pełni usatysfakcjonowany z tego, że udało mu się wynieść Manchester ponad Liverpool pod względem ilości zdobytych mistrzostw Anglii. Nie tylko dogonił, nie tylko minimalnie wyprzedził, ale w tym roku postawił kropkę nad „i”, dopisując do własnego dorobku 13 tytuł, a już 20 na konto Czerwonych Diabłów. Jego słynne słowa „My greatest challenge was knocking Liverpool off their fucking perch” niestety się brutalnie sprawdziły dla czerwonej części Merseyside.
Pierwszą styczność z Liverpoolem Ferguson miał jeszcze w Aberdeen, gdzie w Pucharze Europy przegrał aż 5:0 w dwumeczu, a na Anfield musiał oglądać popisy Dalglisha i spółki. Powrócił dopiero po sześciu latach, już wraz z Manchesterem United i niespodziewanie zdołał wywieźć trzy punkty, a wcześniej wspomniany Dalglish był wówczas grającym szkoleniowcem.
Jeśli chodzi o całokształt rywalizacji, to tutaj Ferguson również był górą. Triumfował nad the Reds 30 razy, odnosząc przy tym 19 porażek, nie licząc czasów Aberdeen. Udało mu się zwłaszcza na Old Trafford zbudować twierdzę, którą Liverpool zdobył w ciągu 27 lat zaledwie 6 razy. Ostatni raz 14 marca 2009 roku i jest to prawdopodobnie najbardziej spektakularne zwycięstwo Liverpoolu przeciwko Szkockiemu menedżerowi.
Za tamtejszym sukcesem stanął na ławce rezerwowych Rafa Benitez, który mając w zespole Gerrarda i Torresa w życiowej formie, obnażył wszystkie słabości Czerwonych Diabłów. Mina Fergusona pod koniec meczu była tak niewyraźna, a tempo żucia gumy tak szybkie, że fani the Reds pękali z dumy. Jednak jak to ze Szkotem bywało, szybko mógł zapomnieć o tej kompromitacji i to właśnie on, a nie Benitez cieszył się w maju z kolejnego mistrzowskiego tytułu.
Rywalizacja obu panów tylko podkręcała i tak gorącą atmosferę przed starciami angielskich gigantów. Benitez nie bał się mówić na konferencjach prasowych o tym, że federacja ewidentnie sprzyja Fergusonowi i jako jedyny menedżer w Premier League może krytykować arbitrów bez większych konsekwencji. Stwierdził też, że to nie jego opinia, ale zdecydowane fakty. Świadkami ich „przyjaźni” jesteśmy do dzisiaj, gdyż podczas ćwierćfinału Pucharu Anglii Benitez prowadzący obecnie Chelsea i Ferguson nie podali sobie rąk.
Jak wiadomo, wszyscy lubimy, kiedy coś się dzieje. Kiedy starcia z największym rywalem nie są zapowiadane wyłącznie jako efekt historycznych osiągnięć obu zespołów, a raczej jako spotkanie dwóch skrajnych osobowości na ławkach trenerskich. Obecność Fergusona na Old Trafford powodowała, że fani the Reds nie tyle pragnęli zdobyć trzy punkty w lidze, co dopiec doświadczonemu Szkotowi. Pokazać mu, że nigdy nie uda mu się osiągnąć więcej, niż Liverpoolowi.
Nienawiść do Fergusona jest jak najbardziej zrozumiała. Szkot nie jest przeciętnym szkoleniowcem, który po prostu wygrywa kolejne puchary. Jest postacią kontrowersyjną z powodu swoich wiecznych dyskusji z arbitrami, choć wielu uważa, że to oni częściej mu pomagają. Stąd też słynne określenia „Fergie Time” i „Ferguson Association”. A nawet legenda Liverpoolu, John Aldridge napisał wczoraj na Twitterze, czy przypadkiem Howard Webb też nie ma zamiaru odejść na emeryturę.
Gdy w zeszłym sezonie wybuchał afera Luisa Suareza z Patrice’em Evrą, Ferguson stwierdził, że Urugwajczyk nie jest godny reprezentowania barw Liverpoolu, ponieważ nie podał dłoni na Old Trafford francuskiemu obrońcy. W tej wypowiedzi było dużo hipokryzji, bo Szkot mógłby podobnych słów użyć przecież w przypadku kilku swoich zawodników, którzy też świętoszkami wcale nie są.
Mam wrażenie, że ostatnie miesiące przyniosły zdecydowanie zbyt wiele negatywnych emocji na linii Manchester - Liverpool. Za mało skupiano się na czystko piłkarskich aspektach, a za dużo na wypowiedziach Fergusona, reakcjach menedżerów Liverpoolu i boiskowych zachowaniach Suareza.
Odejście Szkota spowoduje, że starcia dwóch najbardziej utytułowanych klubów w Anglii staną się normalniejsze. Czy jest to pozytyw? Z jednej strony na pewno tak, bo wszystko kiedyś się musi skończyć i tak też postanowił Ferguson, ale kto by nie był jego następcą, podtekstów przed tak wyczekiwanymi starciami będzie zdecydowanie mniej. Co najwyżej będziemy mogli nawiązywać do czasów, w których wojna toczyła się nie tylko na boisku, ale też w mediach.
Niezależnie od stosunku do Fergusona, każdy, nawet najbardziej zagorzały i nienawidzący Manchesteru United kibic, musi przyznać, że jest postacią wybitną. Można się cieszyć, że odchodzi, ale to dzięki niemu tak naprawdę byliśmy świadkami wielu wyjątkowych pojedynków, które dostarczyły nam niezapomnianych emocji. Kto wie, czy obecna radość nie przerodzi się za jakiś czas w małą tęsknotę, choć nikt nie będzie o tym nigdy głośno mówić.
Komentarze (15)
Trzeba tłuc się o mistrza w przyszłym sezonie ;)
Z Drugiej strony mega pozytyw bo chyba nie tylko ja miałem już osobiście dość oglądania jego facjaty
geniusz jako trener, debil jako człowiek.