Podsumowanie meczu
W minioną niedzielę byliśmy świadkami „początku końca” pewnej epoki – Jamie Carragher rozegrał swój ostatni mecz w barwach Liverpoolu. Wszakże to dopiero nawet nie „koniec początku” innej ery – po zwycięstwie nad QPR 1-0, Czerwoni ukończyli swój pierwszy sezon pod batutą Brendana Rodgersa.
Przy takiej okazji nie da się opisać ramowo wyłącznie spotkania. Ba, spotkanie to, bez żadnego bagażu emocjonalnego było tylko tłem dla hucznego pożegnania legendy, która na stale wygrawerowała złotymi zgłoskami w pamięci sympatyzujących z ekipą the Reds swe nazwisko i kultowy już numer – 23. Nigdy już nie będzie takiej Liverpoolskiej 23.
Lecz najpierw jak nakazują to prawidła działu „Podsumowanie meczu” należy skupić się na samym pojedynku.
W nagrodę za dobrą postawę w trakcie sezonu w drużynie młodzieżowej, powołanie do kadry pierwszego zespołu otrzymał Jordon Ibe. Mało tego – młody Anglik wskoczył od razu do pierwszego składu! Tym samym przed naszymi oczami rozpostarł się wspaniały widok wymiany pokoleń. Carra zaliczył swój 737. występ, natomiast młokos Ibe stanął przed szansą debiutu.
Poza tymi roszadami nie uświadczyliśmy żadnych większych niespodzianek kadrowych. Goście natomiast chcieli z honorami opuścić elitę najlepszych piłkarskich klubów w Anglii, dlatego też wystawili tym samym swój najmocniejszy skład. Nim Martin Atkinson gwizdkiem nakazał rozpoczęcie zawodów, piłkarze utworzyli szpaler hołdujący zasługom Carry, nagradzając go za całokształt kariery.
Gospodarze rozpoczęli 38. i zarazem ostatnią kolejkę ligową z animuszem. Już w drugiej minucie po świetnie rozegranym rzucie rożnym (nie wierzę w to, co piszę!), piłka znalazła mikrusa Coutinho ustawionego na długim słupku, który świetnym ruchem bez piłki oszukał defensywę Queens Park Rangers i całkowicie uwolnił się spod krycia. Niestety, jego strzał głową w nieporadny sposób zatrzymał obrońca przyjezdnych na linii bramkowej, a będąc bardziej drobiazgowym to tuż za ową linią, lecz arbiter nie zauważył tego faktu i gol niesłusznie nie został uznany. Warto dodać, iż sam korner został wywalczony po bardzo ładnej składnej akcji zwieńczonej ostatecznie przyblokowanym strzałem Czerwonego numeru 10.
„Tajfun Coutinho” nieprzerwanie siał spustoszenie w szykach oponentów. Najpierw penetrująca piłka w pole karne Brazylijczyka minimalnie minęła celu, jakim był Daniel Sturridge. Do nieśmiało wychodzącej futbolówki na aut bramkowy ambitnie dobiegł Ibe i zdołał ją odegrać do wszędobylskiego Phillipe, który w swoim stylu przedryblował rywala. Tylko rykoszet uchronił Greena przed wyciągnięciem piłki z siatki, bowiem uderzenie ze skraju pola karnego Coutinho niechybnie zmierzało do bramki.
W 23. minucie (symbolika tej liczby, jak jeden z fanów słusznie zauważył, jest przeogromna) nikt już nie miał żadnych wątpliwości – Coutinho dopiął swego. Ibe dynamicznie ruszył do środka z prawej flanki, dobrze utrzymał się przy piłce pomimo presji graczy w błękitno-białych strojach odegrał ją na 30. metr do Gerrar..., przepraszam, Phillipe Coutinho, który kropnął ja bez zastanowienia z prostego podbicia w prawy dolny róg bramki obok bezradnego Greena.
Strzelał jeszcze bardzo aktywny Johnson, strzelał też Carragher po sprytnie rozegranym rzucie wolnym, aczkolwiek wynik pozostał bez zmian po pierwszych trzech kwadransach.
Kanonadę w drugiej połowie zainicjował José Enrique celnym strzałem z dystansu, z małymi kłopotami sparowanym przez golkipera Londyńczyków. Zgadnijcie kto uruchomił Hiszpana szybkim, zaskakującym podaniem?
60 sekund później żółtodziób Ibe połakomił się na premierowego gola, bezczelnie uderzając z narożnika pola karnego. Był bliski powodzenia przy tej próbie. Zegar wskazywał 50. minutę konfrontacji.
Kolejnym pechowcem, któremu nie udało się pokonać Greena został Downing. Otrzymał podanie na 40 metrze i przy biernej postawie gości zdołał nabrać prędkości, wpadł w pole karne, lecz instynktowny strzał z prawej nogi wylądował na zewnętrznej stronie słupka i opuścił plac gry. Nie zdołał dogonić Stewarta ani emeryt Derry, ani były gracz Arsenalu Armand Traoré, który wyraźnie „zaspał” podczas tej akcji.
W 61. minucie wszystkim dumnie prezentującym Liverbirda na piersi stanęło serce. Steven Gerra... przepraszam jeszcze raz – nie nasz kapitan, a wicekapitan pełniący w niedzielę tę funkcję po raz ostatni, a mianowicie Jamie Carragher, zdecydował się na uderzenie z przeszło 30 metrów ku uciesze kibiców zachęcających go donośnym „shoot!” z trybun. Ku zdumieniu wszystkich i samego Carry, petarda legendy zatrzymana została przez słupek! Coś nieprawdopodobnego! Jamie, dlaczego tak rzadko decydowałeś się na strzały!?
Nasi próbowali jeszcze wielokrotnie pokonać Greena, jednak bezskutecznie. Dla mnie i zapewne dla wielu ten mecz zakończył się w 86. minucie. Wówczas Carragher przy aplauzie widowni na Anfield opuścił boisko...
Na murawie rezultat pozostał bez zmian. Na tej samej murawie nie wystąpi jednak już w pełnym sportowym rynsztunku Jamie Carragher.
Runda honorowa, podczas której wszystkie kamery były skierowane na niezłomny przez te wszystkie lata numer 23 oraz ostatnia króciuteńka przemowa jednego z największych moich idoli uświadomiła mi, że to co było dla mnie, i jak mniemam nie jestem w tym aspekcie osamotniony, rzeczą jak najbardziej naturalną: widzisz Liverpool, myślisz Gerrard i Carragher (i odwrotnie) – niknie gdzieś w oddali. Niknie, bowiem miejsce Jamiego jest na boisku broniąc barw swego kochanego klubu. Moje zaślepienie the Reds sięga jeszcze ubiegłego tysiąclecia, gdy to Carra był młodzieniaszkiem stawiającym może nie pierwsze, ale jedne z pierwszych kroków w dorosłym futbolu. Dorastałem razem z nim upatrując w osobach trzech Scouserów: w Owenie, Gerrardzie i bohaterze niedzielnego spotkania swych wzorców.
Teraz Owen, Beckham, Carragher, van Bommel, Inzaghi wieszają buty na kołkach. Powiedziałem znajomemu oglądając pożegnanie Davida B. w PSG, że jeśli Carragherowi pocieknie choćby jedna skromniutka łza podczas swojego hucznego benefisu, to wtedy nie będę nazywać się tak jak się nazywam. Moja wiara w tego piłkarza, ale przede wszystkim w człowieka, bo to jego charakter był zawsze pierwszoplanowy, jest niezachwiana.
Nigdy nie zapomnę poświęcenia w Stambule, gdy heroiczny Carra co rusz hamował rozwścieczony Milan ostatkami sił. Nie zapomnę, jak przez całą dogrywkę koledzy z drużyny musieli pomagać mu wstać po rozpaczliwych interwencjach, zaś po obronionym decydującym karnym Szewczenki on pierwszy podskakując niczym Artur Partyka wpadł w objęcia Jurka Dudka.
Nie zapomnę nerwów i wyczekiwania na wiadomość o jego stanie zdrowia po fatalnym zderzeniu w trakcie meczu z Arsenalem, gdy musiał być podłączony do aparatury tlenowej.
W imieniu każdego fana Liverpoolu mogę powiedzieć z całkowitą dozą pewności: nigdy nie zapomnę Jamiego Carraghera.
Każdy z nas dałby wszystko za drużynę złożoną z 11 Carragherów. Pasji, jaką emanował, na próżno szukać wśród zdecydowanej większość graczy. A przecież pasja nas wszystkich tutaj spaja.
Komentarze (1)