Globalna rodzina LFC – Bahrajn
W powracającym po trzytygodniowej przerwie cyklu udajemy się na Środkowy Wschód, odwiedzając egzotyczny Bahrajn. Nie po raz pierwszy geniusz Michaela Owena z roku 1998 zachwycił na tyle, że stał się bezpośrednią przyczyną rozpoczęcia kolejnej historii kibicowskiej miłości…
Imię i nazwisko: Mohamed Ashoor
Wiek: 23
Miasto/kraj: Manama, Bahrajn
Zawód: social media manager.
Dlaczego wybrałeś Liverpool na swoją drużynę?
Pamiętam z czasów mojej młodości mecz między Anglią i Argentyną na Mistrzostwach Świata w 1998 roku. Kiedy Owen strzelił piękną bramkę, która zupełnie zwaliła mnie z nóg, natychmiast zapytałem o niego tatę. Wyjaśnił mi, że zdobywca tego gola gra dla świetnej drużyny i przekonał do śledzenia jej poczynań. Był kibicem od lat osiemdziesiątych, więc założył mi nawet telewizję kablową, żebym mógł oglądać mecze Premier League. Wraz z wiekiem coraz bardziej zakochiwałem się w Liverpoolu i z czasem stał się dla mnie najważniejszy.
Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie związane z LFC?
Miałem około dziewięciu lat, kiedy zaczynałem kibicować, więc nie potrafię wyróżnić wielu wyjątkowych chwil z tego okresu. Pamiętam tylko czystą radość czerpaną z oglądania świetnych strzałów Owena, Fowlera czy Bergera. Również gol Gerrarda zdobyty w meczu z United w 2001 roku był świetny.
Jak wyglądało kiedyś śledzenie poczynań Liverpoolu w twoim kraju?
Już w późnych latach dziewięćdziesiątych mieliśmy możliwość oglądania ligi angielskiej w sieci, co mi w zupełności odpowiadało, ale wielu męczyło się oglądając nowinki sportowe i ostatnie bramki. Nasz kanał telewizyjny w Bahrajnie zawsze pokazywał też Milk Cup.
Pojawiały się trudności z dostępem do transmisji meczów i wiadomości z klubu?
Jeśli chodzi o newsy, nie było tak źle – zawsze mogliśmy śledzić je w codziennych serwisach informacyjnych; aczkolwiek regularne oglądanie meczów było już sporym wyczynem. Stacja transmitująca spotkania z Anglii pokazywała jedynie jeden czy dwa mecze jednego dnia, więc jeżeli Liverpool nie grał akurat z, dajmy na to, United czy Arsenalem, nie było szans na relację. Stanowiło to problem do roku 2004, kiedy zaczęto nadawać prawie wszystkie mecze Premier League. Ciągle mam w pamięci szaleństwo po strzale Gerrarda w dziewięćdziesiątej minucie meczu wygranego z Charlton w 2003, chociaż wtedy tylko siedziałem i ciągle odświeżałem stronę z wynikiem!
Kto był twoim pierwszym idolem i dlaczego?
Michael Owen, mając na uwadze fakt, że to od niego zaczęła się moja przygoda z kibicowaniem. Uwielbiałem oglądać go zdobywającego bramki. Teraz, mój punkt widzenia lekko się zmienił, ale nie mogę nie przypisać mu zasługi wprowadzenia mnie w świat najlepszego klubu piłkarskiego na świecie.
Jakie jest najprzyjemniejsze wspomnienie związane z Liverpoolem?
Odpowiedź na to pytanie może być bardziej oczywista? To musi być Stambuł. Uczucie wyzucia z wszelkich chęci do życia i smutku po pierwszej połowie przeszło w niesamowitą radość. Mimo tortur, jakie zafundowali mi nasi piłkarze, nigdy tego nie zapomnę. Od strony bardziej prywatnej, w latach 2010–2011 szczęśliwie ukończyłem studia w Wielkiej Brytanii i mogłem zobaczyć kilka meczów na Anfield. Pierwszy raz miałem przyjemność oglądać dwubramkowe zwycięstwo z Chelsea wywalczone po bramkach Torresa. Nigdy tego nie zapomnę, ale moim ulubionym meczem jest ten z Manchesterem United, w którym Kuyt zdobył hat-tricka. Skakaliśmy jak szaleni, wpadając w ramiona kompletnie obcym ludziom, kiedy Luis asystował przy pierwszym strzale.
Który z dotychczasowych trenerów Liverpoolu jest twoim ulubionym i dlaczego?
Rafa Benítez. Zawsze szanowałem Houlliera za to, co dla nas zrobił, ale Rafa był niesamowity. Jestem trochę za młody by pamiętać czasy świetności z Shanklym czy Paisleyem na trenerskim stołku, więc to Hiszpan jako pierwszy pozwolił mi uwierzyć, że możemy dominować w Europie. Szkoda, że nie zdobył z nami mistrzostwa w pamiętnym sezonie 2008/09, ale zawsze będę mu wdzięczny za ochronę klubu w najgorszych dla niego czasach.
Co wspominasz jako najgorszy moment?
Przegrany finał Ligi Mistrzów z Milanem w 2007 roku i stratę pozycji w lidze na rzecz Manchesteru w sezonie 2008/09. Wyróżniłem pierwszą datę, bo wydaje mi się, że straciliśmy wiele – gdybyśmy byli w stanie zdobyć dwa trofea LM w ciągu dwóch lat, byłby to świetny motor napędowy dla drużyny. Byłem też przybity, kiedy Michael Owen opuszczał klub, ale okazało się to być błogosławieństwem, gdyż zdałem sobie sprawę z tego, że nieistotne jest, kto gra dla Liverpoolu, moja miłość do niego pozostaje bez zmian.
Ile razy byłeś na Anfield?
Byłem na pięciu meczach. Wygraliśmy cztery i jeden zremisowaliśmy, więc chyba jestem szczęśliwym talizmanem drużyny! Oto kilka wybranych momentów, w przypadkowej kolejności:
1. Skakanie na Anfield w szale radości po pokonaniu Chelsea 2:0 w moim pierwszym meczu na żywo.
2. Zwiedzanie stadionu z jednym z moich najlepszych przyjaciół, zaraz po wykupieniu klubu przez Fenway Sports Group. Będąc w sklepie dla fanów, wpadliśmy przypadkiem na samego Johna Henry’ego! Zrobiliśmy sobie z nim zdjęcie, to świetny facet.
3. Hat-trick Kuyta w meczu z Manchesterem United.
4. Debiut Suáreza przeciwko Stoke. Byłem na the Kop. Kiedy zaczął się rozgrzewać, podniosła się niesamowita wrzawa. A później zdobył bramkę!
5. Moja pierwsza wizyta na Anfield podczas wycieczki. Każda minuta była spełnieniem moich marzeń.
Gdzie znajdowałeś się, kiedy drużyna grała mecz w Stambule?
Oglądałem go u kumpla. Szczerze mówiąc brak mi słów, by opisać ten mecz, ale czułem się wtedy jak na emocjonalnym diabelskim młynie. Jak już wspominałem, byłem zszokowany i zdruzgotany po pierwszej połowie. Do momentu, kiedy Gerrard wywalczył dla nas karnego. Myślałem: „To się dzieje naprawdę?” i dosłownie schowałem się za sofą zerkając jedynie na Xabiego zmierzającego do piłki. W pamięć zapadł mi też Dudek, i to nie tylko dzięki cudownym paradom, ale też przez jego wygłupy. Zdołał rozbawić mnie i dzięki temu uszedł ze mnie stres. Nie wiem, co działo się po zatrzymaniu karnego Szewy. Byłem zbyt zajęty skakaniem w górę i w dół! Kiedy wszystko dobiegło końca, powiedziałem koledze: „Ciągle nie mogę uwierzyć w to, że jesteśmy mistrzami Europy”.
Tam, skąd pochodzisz, zawiązała się zorganizowana grupa kibiców Liverpoolu?
Mamy świetnych fanów w Bahrajnie i generalnie rzecz biorąc w Zatoce Arabskiej. Być może nie jest to największe stowarzyszenie, ale i tak jest lepiej, niż można się spodziewać. Wystarczy zerknąć na nasze oficjalne konto na Twitterze, żeby zorientować się, o czym mówię. Byłoby nas tam więcej, gdyby nie fakt, iż większość kibiców nie jest „pokoleniem Twittera”.
Która z drużyn jest postrzegana w twoim kraju jako największy rywal Liverpoolu?
Kto inny, jak nie Manchester United? Mnóstwo moich znajomych kibicuje Czerwonym Diabłom, lecz ich stosunek do Liverpoolu ma kompletnie inny wymiar. Wiedzą, że jesteśmy jedyną drużyną, która może rywalizować z nimi w temacie rekordów i trofeów, to nas wyróżnia.
W jakim miejscu w sieci szukasz najświeższych informacji o Liverpoolu?
Zazwyczaj na oficjalnej stronie. Nie lubię słuchać plotek, zazwyczaj doprowadzają one kibiców do szału. Wolę znać tylko fakty.
Wspierasz także lokalną drużynę?
Tak, ale tylko do pewnego stopnia. Dorastałem kibicując Al-Ahli z Bahrajnu i ciągle mam do nich sentyment, jednak rzadko śledzę lokalne rozgrywki.
Twój ulubiony piłkarz wśród obecnie grających?
Steven Gerrard. Jest dla mnie legendą i uważam go za najlepszego piłkarza, jakiego kiedykolwiek widziałem w czerwonej koszulce. Ileż to już razy ratował on nas z opresji dokonując niemożliwego… Wspomnijmy chociażby jego występ w finale Ligi Mistrzów z Milanem, Puchar Anglii czy jego bramkę strzeloną Marsylii. To nasz prawdziwy skarb.
Gdybyś mógł spotkać kogokolwiek związanego z Liverpoolem w przeszłości lub teraz, kto by to był?
Mogę wybrać dwóch? Kenny Dalglish i Steven Gerrard. Najpierw Kenny, za piękną historię klubu, którą sam napisał. Później Gerrard, bo jest on moim futbolowym bohaterem i podziwiam go za to, jakim jest człowiekiem.
Co sprawia, że jesteś dumny z bycia kibicem Liverpoolu?
Ta niesamowita więź między kibicami i klubem. Razem możemy przetrwać wszystko, na przekór całemu światu. Sposób, w jaki kibice jednoczą się w sprawach takich, jak Hillsborough, jest fascynujący. Jestem naprawdę dumny darząc miłością ten klub. Nasz hymn mówi wszystko: nigdy nie będziemy szli sami.
Na zakończenie powiedz, czym jest dla ciebie „the Liverpool way”.
Zjednoczenie – to jest to. Jesteśmy wspólnotą zawsze, nieważne, co się dzieje. Czy to na boisku, czy poza nim, potrafimy przezwyciężyć każdą trudność. Zrobiliśmy to w 2005 roku, zrobiliśmy to dążąc do prawdy z Hillsborough. Piłka nożna być może nie jest sprawą życia i śmierci, ale tak długo, jak żyjemy, zawsze będziemy Czerwoni.
Komentarze (1)