Szlachectwo zobowiązuje
Często dyskutując o the Reds i Top 4 mówi się o „powrocie do klubowej elity”. Liga Mistrzów jest w naszych głowach tym, czym dla emigrantów z Europy Wschodniej „amerykański sen” – przepustką do sukcesu. Jeszcze do niedawna Liverpool kojarzony był bardziej ze sportowym upadkiem, niż solidną europejską marką. Jednak jak jest naprawdę? Czy wypadliśmy z obiegu przez parę lat stagnacji?
Liverpool nie jest już od dawna klubem sportowym. Jest globalną firmą, która daje i zabiera. Żyjesz w licznym ludnościowo kraju i jesteś kibicem naszego klubu? Dostaniesz twittera w ojczystym języku i obietnicę, że kiedyś zobaczysz swoich ulubieńców w akcji, udając się na pobliski stadion. Jednak nie zapomnij subskrybować LFC.tv i ściągnąć aplikacji na smartfona.
Ponadto jest marką ustabilizowaną, która od lat mieści się w pierwszej dziesiątce najbardziej wpływowych w futbolu. W rankingu Forbesa uplasował się na dziesiątym miejscu. Tym samym the Reds zanotowali mały spadek w stosunku do ubiegłych lat (8. miejsce w 2012 r., 9. miejsce w 2011 r.). Jednak nie zmienia to faktu, że brak jakiegokolwiek sukcesu klubu w ubiegłorocznej kampanii, nie wpłynął znacznie na jego miejsce w szeregu. Należy więc już w tym miejscu odróżnić sukcesy sportowe od atrakcyjności samej marki. Zresztą sam spadek jest uwarunkowany także innymi czynnikami, nie tylko zero-jedynkowym: sukcesem/brakiem sukcesu. Jakimi?
Po pierwsze, do głosu doszedł systematycznie zwyżkujący Manchester City (9. miejsce, awans z 13.), którego mistrzostwo kraju i olbrzymie inwestycje utworzyły „nową falę” sympatyków tej drużyny. Pewnie wiele osób uważa tych fanów za bezwstydników, którzy oddadzą się temu, kto ściągnie: „tego z długimi włosami, którego plakat mam na ścianie obok plakatu tego, co gra w Interze Mediolan”. Należy jednak pamiętać, że wbrew pozorom, nie wszyscy w Polsce i na świecie urodzili się w tym samym roku i – dajmy na to – taki dziesięciolatek musi od czegoś zacząć. Zaczyna więc od kibicowania niedawnemu mistrzowi, a nie triumfatorowi rozgrywek z tych czasów, gdzie jego rodzice byli jeszcze młodzi, piękni i kierowali się mottem życiowym: „alkohol pity z umiarem, nie szkodzi nawet w dużych ilościach”.
Po drugie, ranking ten odnosi się do podstawowych wartości ekonomicznych (ogólna wartość, przychody, zysk operacyjny), na które nie składa się jedynie popularność samego klubu. Wracając do porównania z City, należy podkreślić, że chociaż generują obecnie wyższe przychody od Liverpoolu (362 mln. dolarów do 296 mln.), ich zysk operacyjny wynosi −53 mln. dolarów The Reds są na plusie (19 mln. dolarów). Mimo, że the Citizens wydają więcej niż zarabiają – nakład inwestycji połączony z wartością piłkarzy i podejrzanymi umowami sponsorskimi, daje im przewagę i zwiększa wartość samego klubu (City wyceniane jest na 689 mln. dolarów, Liverpool – na 651 mln.).
Inaczej jest w samym jądrze ciemności – Wielkiej Brytanii. Tam wyraźnie jest mniej miejsca dla nowobogackich. Z klubów piłkarskich rządzą dwa – Liverpool i Manchester United. Niedawny ranking Licensing.biz wskazał najbardziej wpływowe marki na Wyspach. Czerwone Diabły zajęły drugie miejsce (przegrały jednak tylko z największym wydarzeniem sportowym na świecie – Igrzyskami Olimpijskimi w Londynie). The Reds oddali pole także reprezentacji Anglii w rugby oraz Wimbledonowi. Jak widać, do wspomnianych wyżej czynników – odnośnie klubów piłkarskich – należy tutaj dodać także wpływ rodziny, historię oraz ducha nieustannej rywalizacji. Nie powrót the Special One, nie płacenie kosmicznej tygodniówki Agüero. A liver birda i diabła, Gerrarda i Giggsa, liczby: 18/5 i 20/3. Trzecim najbardziej wpływowym angielskim klubem jest Chelsea, ale w oczach dwustu niezależnych ekspertów ich znaczenie na Wyspach jest mniejsze niż Barcelony, a podobne, co NBA.
Ciekawie koresponduje z powyższą klasyfikacją ranking najbardziej lubianych ekip. I tak Swansea zajmuje pierwsze miejsce (co nie dziwi, głównie z powodu niechęci między kibicami większych klubów, ale i atrakcyjnego stylu gry oraz powszechnej mentalności – wspierajmy tego mniejszego w starciu z tymi obrzydliwie bogatymi). Chelsea z kolei okupuje miejsce ostatnie. Liverpool zaś, uplasował się na miejscu siedemnastym. Z pewnością nie pomaga tu ogólny kompleks wyższości i syndrom „moralnego prawa do mistrzostwa kraju”. Ale udało się przynajmniej wzbudzić więcej sympatii niż Stoke (18. miejsce). United zajęli z kolei przedostatnie miejsce. Pokazuje to pewien prosty fakt: najbardziej wpływowe kluby angielskie są jednocześnie jednymi z najbardziej znienawidzonych (plus Stoke). Ciężko znieść obecność tych wywyższających się i rozpieszczonych przez miliardera czy sukcesy snobów (plus Stoke).
Wszystkie te rankingi mówią bardzo wiele o pozycji the Reds na przestrzeni lat. Liverpool niezależnie od wyników sportowych, braku gry w Lidze Mistrzów, jako marka, stale się rozwija i przez to trzyma się czołówki. Kluby nowobogackie równie szybko, co osiągnęły pewien pułap (którego pewnie jeszcze przez wiele lat nie przeskoczą), spadną na łeb na szyję przy byle potknięciu. Liverpool, który przeszedł burzę (a właściwie trzy nawałnice z piorunami, gradobiciem i trzęsieniem ziemi z pięcioma wstrząsami wtórnymi) poniżej pewnego poziomu nie schodzi. To znaczy, czasami schodzi, ale nie w aspekcie marketingowo-finansowym.
Zostaliśmy więc nazwani europejskim średniakiem głównie przez nas samych. Myślę, że nawet w erze Hodgsona nim nie byliśmy – przynajmniej nie w imię wpływów samej marki. Spadek jakości zdarza się każdemu, nie każdego jednak zwyczajnie stać, żeby potem szybko się z niego otrząsnąć i wrócić do gry. Tym samym, w naszym przypadku od lat zachowuje aktualność jedna zasada: sukces jest ulotny, klasa jest wieczna.
Komentarze (5)
Tak więc cały ten artykuł mimo że fajny zagina trochę rzeczywistość. Mimo wszystko najważniejszą sprawą tej marki są sprawy czysto sportowe - żadna stabilizacja finansowa czy marketingowa nie sprawi że najlepsi zawodnicy chętnie do nas przyjdą i nie sprawi też że nagle wyniki staną się lepsze :) na to trzeba zapracować na boisku
Autor już tłumaczy, o co mu chodziło;) Przede wszystkim w artykule nie ma słowa o tym, że klub przyciągnie piłkarzy samą atrakcyjnością czy stabilnością marki. Chodzi o to, że patrzymy wyłącznie na LM, jako coś co wprowadzi nas na wyższy poziom. Pomijam już kwestię, że niektórzy lekko wyidealizowali sobie nasz obraz po zajęciu miejsca w pierwszej czwórce. Problem jednak polega na tym, że właściciele nie "dają" pieniędzy, a inwestują - patrząc na zasady FFP oraz kondycję finansową klubu. Jasne, że dla kibiców i piłkarzy liczą się w szczególności wyniki sportowe. Ale FSG nie jest studnią bez dna i zysk operacyjny połączony z wartością klubu jest dla nich bodźcem do dalszych inwestycji (na równi z kwalifikacją do LM).