Norwich Project
Po zwycięstwie z ekipą Kanarków wszyscy kibice Liverpoolu odetchnęli z ulgą. Udało się the Reds nie tylko zwyciężyć w meczu, który zazwyczaj okazuje się w praktyce tym najcięższym, ale i przezwyciężyć jedyną rzecz, która może obecnie zatrzymać Czerwonych w drodze do mistrzostwa – strach.
Strach może mieć wiele twarzy i wszystkie można dostrzec w tym sezonie. Strach przed porażką, strach w obliczu wielkiej szansy, strach przed podjęciem kluczowej decyzji. Dowolnie wybrany z wymienionych rodzajów strachu można dostrzec w każdej ekipie Premier League. W każdej, poza drużyną Brendana Rodgersa. A jeśli już pojawiał się jakiś jego zalążek, był czynnikiem, który motywował piłkarzy do osiągania wyników ponad miarę i wbrew wszystkim ustalonym standardom.
Jedną z osób, która zaszczepiła podobną mentalność jest oczywiście Rodgers. Dał wyraz temu chociażby w swojej niedawnej wypowiedzi, gdzie podzielił się swoimi odczuciami co do przebiegu swojej kariery oraz uczuciu, które towarzyszyło mu po pożegnaniu się z posadą w Reading.
– Po raz pierwszy w życiu czułem, że zawaliłem, kiedy zwolniono mnie z Reading. Miałem wybór: zostać dyrektorem akademii, gdzie pracowałem przez czternaście lat, albo pokazać charakter i odejść. Na szczęście byłem zdolny do wybrania trudniejszej ścieżki. Przypuszczam, że tym co mnie napędza jest strach przed porażką.
Znamienna była również wypowiedź Brendana po meczu z Obywatelami, gdzie podkreślił, że jego podopieczni „grają bez strachu w oczach”. Co znalazło nie tylko wcześniejsze potwierdzenie w golu Coutinho w 78. minucie, ale i w kolejnym thrillerze na Carrow Road.
Strach jest słowem, które często pojawia się w kontekście Liverpoolu. Jest to jednak specyficzny typ strachu, który nie dotyka samej drużyny. Zmieniło się również podejście kibiców. Nie boimy się już przegranej, obawiamy się braku kolejnego zwycięstwa. Jest to zasadnicza różnica w zmianie mentalności. Presja jest zapewne na tym etapie ogromna, jednak to dobry znak, kiedy jest bardziej widoczna w oczach fanów niż zawodników.
Strach już nie tylko nam towarzyszy, staliśmy się nareszcie jego bezpośrednim źródłem. Dzięki temu wielu kibiców pozostałych klubów w przedmeczowych wywiadach przyznaje, że nie liczy na wiele w starciu z nami. To nie my typujemy korzystne wyniki wyłącznie w zgodzie „z sercem”. Ekipa the Reds nie jest też elementem kalkulacji. Nas się nie wlicza do możliwości wywalczenia punktów. Piłkarze też to czują i lubią od czasu do czasu publicznie o tym przypomnieć. Jak na przykład Agger, który w wywiadzie dla Liverpool Echo podkreślił, że każdy zespół w lidze po prostu boi się Luisa Suáreza. Fowler z kolei w rozmowie z Talksport ogłosił wszem i wobec powrót „fear factora”, czynnika strachu na Anfield.
Jednak chyba najlepszym dowodem na to, czym się staliśmy w tym sezonie, jest podejście pana i władcy umysłowych gierek. Mourinho szuka drogi ucieczki od sportowej rzeczywistości, wskazując na winę FA swojej niedogodnej pozycji w niedzielnym starciu. Przecież to oczywiste, że to władze ponoszą odpowiedzialność za tak niewygodny terminarz. W końcu w Hiszpanii jest inaczej. Przecież spotkanie Atlético z Valencią w ten sam dzień jest tylko wyjątkiem, który potwierdza regułę…
Jesteśmy więc w miejscu, w którym chcieliśmy się znaleźć. Odczuwamy ten rodzaj emocji, na które czekaliśmy od lat. Wiele osób mówiło, że może nie dożyć kolejnego tytułu mistrzowskiego Czerwonych, ale myślę, że osoby te raczej nie miały na myśli zawału serca w ostatnich meczach obecnej kampanii. Strach ma wiele twarzy, ale po ostatnim meczu i przed kolejnym spotkaniem jestem pewny, że to my jesteśmy obecnie jedną z nich.
Komentarze (0)