Trzy kropki: Mecz z Man United
Wczorajszy pojedynek na Anfield było ostatnim starciem Stevena Gerrarda z odwiecznym rywalem, Manchesterem United. I trzeba przyznać, że był to występ ze wszech miar zapadający w pamięć. Czy jednak jedynym winnym porażki był ustępujący kapitan? Na „Trzy kropki” zapraszają Jetzu, Licznerek i PiotrekB.
– O ogólnym przebiegu meczu… (Licznerek)
Angielski klasyk był określany jako walka o Ligę Mistrzów i choć teoretycznie jeszcze wszystko może się wydarzyć, to dystans dzielący Liverpool od udziału w tych elitarnych rozgrywkach znacząco się zwiększył i nawet szaleńcza pogoń bez nieprzewidzianych poślizgów może okazać się nieskuteczna. The Reds byli wyraźnie słabszą drużyną w pierwszych czterdziestu pięciu minutach, a plany na poprawę gry, które w przerwie nakreślił Rodgers, można było wyrzucić do kosza już po trzydziestu ośmiu sekundach. Mimo gry w dziesiątkę Liverpool nie wyglądał źle, ale tuż przed upływem pierwszego kwadransa Mata z Di Marią wykorzystali większy luz na boisku, który panował po ubytku kapitana i piękną akcją podwyższyli prowadzenie. Gospodarze podjęli jeszcze rękawice, odpowiadając golem Sturridge’a, ale byli w tym meczu za krótcy na rywala i Czerwone Diabły zdołały odnieść dopiero piąte wyjazdowe zwycięstwo w piętnastej próbie.
– O pierwszej połowie bez pomysłu na grę w ataku… (Licznerek)
Liverpool wyszedł na ten mecz tak samo, jak na pierwszą połowę w Swansea, gdy Walijczycy nas zdominowali i sprawili mnóstwo problemów. Niestety powtórzyliśmy błędy popełnione w Walii. Goście nie robili sobie nic z prób pressingu the Reds, spokojnie wymieniając piłkę między obrońcami i pomocnikami, a piłkarze Rodgersa tylko bezradnie podbiegali do rywali, marnując swoje siły. Po jednej z takich prób odebrania rywalowi piłki, ci za sprawą Jonesa łatwo przenieśli ciężar gry do linii środkowej, a stamtąd mający mnóstwo swobody Herrera zagrał prostopadłą piłkę do Maty, co skończyło się bramką. United dominowali w pierwszej połowie, przez większość część czasu byli w posiadaniu piłki, mieli przewagę w środku pola, a także zblokowali naszych wahadłowych, co świetnie pokazują liczby – Moreno w pierwszej połowie miał zaledwie 50% celnych podań, a Sterling po około trzydziestu minutach zaledwie 29%. Liverpool w tym fragmencie gry stworzył sobie zaledwie jedną dobrą sytuację, którą na bramkę powinien zamienić Lallana, ale popisał się nieskutecznością godną Petera Croucha w pierwszych dziewiętnastu meczach w barwach the Reds.
– O natychmiastowym wpływie Stevena Gerrarda… (Jetzu)
Stuprocentowa celność podań, wymuszona żółta kartka na Herrerze… Poza jednym błędem występ Stevena w spotkaniu z United był nieskazitelny. Ale teraz już żarty na bok, otrzymanie czerwonej kartki w 40 sekund po pojawieniu się na boisku – nawet Mario Balotelli musiał kapitanowi pozazdrościć tego wyczynu. W całej swojej karierze Steven czerwoną kartkę ujrzał cztery razy, dwukrotnie w meczach z United oraz dwukrotnie w spotkaniach z Evertonem, łatwo więc zauważyć, że nerwy puszczały mu w spotkaniach, które były dla niego najważniejsze. Kapitan Liverpoolu zawsze był graczem, którego bardzo napędzały emocje. Czasem prowadziło to do takich chwil jak legendarna bramka z Olympiakosem, cud w Stambule, finał FA Cup z West Hamem czy też niezliczone pojedynki z wcześniej wymienionymi United i Evertonem, w których Gerrard nie raz potrafił przejąć całkowitą kontrolę nad spotkaniem. Ta emocjonalność prowadzi również do występów takich jak ten wczorajszy czy też zeszłoroczny mecz z Chelsea, gdzie po podarowaniu bramki drużynie Mourinho, Gerrard stracił głowę i próbował sam wygrać spotkanie, uderzając głową w niebieski mur. Niektórzy twierdzą, że właśnie to wydarzenie „zabiło” Gerrarda; że to w tym dniu stracił on resztki wiary i sił do walki o mistrzostwo i że to już wtedy, podjął decyzję o odejściu po sezonie.
– O kilku kontrowersyjnych decyzjach sędziowskich… (PiotrekB)
Wczorajszy mecz z United zostanie zapamiętany głównie za sprawą czerwonej kartki Gerrarda w jego ostatnim pojedynku z Czerwonymi Diabłami w barwach Liverpoolu, jednak nie możemy winić sędziego za odesłanie kapitana do szatni. Faul Stevena był ewidentny, niebezpiecznie stanął na nodze Herrery, mogąc spowodować poważną kontuzję. Szkoda, że arbitrowi zabrakło konsekwencji i nie zdecydował się na podobną ocenę zagrożenia w przypadku ostrego wejścia Jonesa w nogi Hendersona. Martin Atkinson nie popisał się też w ostatnich minutach meczu, kiedy sfrustrowany Martin Škrtel wpadł z rozpędem w Davida De Geę i (najprawdopodobniej) umyślnie na niego nastąpił. Słowak bez wątpienia zasłużył na czerwoną kartkę, tymczasem nie został w żaden sposób ukarany. Całej sytuacji bacznie przygląda się FA i istnieje szansa, że obrońca the Reds zostanie zawieszony.
– O serii od United do United… (Jetzu)
Nasza seria spotkań bez porażki rozpoczęła się w momencie, gdy Brendan Rodgers postanowił zszokować cały piłkarski świat i na jedno z najważniejszych spotkań w sezonie wystawił swoją drużynę w eksperymentalnym ustawieniu z trzema obrońcami oraz Bradem Jonesem w bramce. Oficjalny debiut formacji 3-4-3 nie wypadł najlepiej, można co prawda przytoczyć niewykorzystane sytuacje Sterlinga, bramkę Maty ze spalonego czy też fenomenalną interwencję De Gei po strzale Balotellego, jednak The Reds w tym meczu przegrali aż 0:3 i wielu poddawało w wątpliwość czy menedżer Liverpoolu podjął słuszną decyzję. Dziś wszyscy już wiemy, że na chwilę obecną lepszego ustawienia dla The Reds prawdopodobnie nie ma. Emre Can pomimo słabszych występów w ostatnich meczach wciąż zasługuje na ogromne pochwały za swoją grę w defensywie podczas tej serii, a piłkarze tacy jak Jordon Ibe czy Joe Allen wyrośli na jedne z kluczowych ogniw zespołu. Wszystko co dobre musi się jednak skończyć, miejmy nadzieję, że tak jak ostatnio po porażce z United nie przegraliśmy spotkania przez trzy miesiące tak i teraz, piłkarze Liverpoolu wezmą się w garść, dobrze wykorzystają przerwę reprezentacyjną i w każdym z pozostałych ośmiu spotkań zawalczą o pełną pulę.
– O meczu na Emirates – po przerwie reprezentacyjnej… (PiotrekB)
Porażka z Manchesterem United sprawiła, że następne spotkanie Liverpoolu z Arsenalem będzie jeszcze bardziej istotne w kontekście walki o Top 4. Kanonierzy mogą się poszczycić świetną formą – po meczu z Tottenhamem wygrali pięć kolejnych spotkań Premier League – i mimo słabej dyspozycji na arenie europejskiej nic nie wskazuje, by na angielskich boiskach czekał ich gorszy okres. Tymczasem the Reds od kilku meczów notowali coraz słabsze występy, by ostatecznie ulec swemu arcyrywalowi, Na pewno będzie to miało spory wpływ na ich morale, ponieważ szanse na utrzymanie się w ligowej czołówce mocno zmalały. Na niekorzyść zespołu Rodgersa wpłynie też niemal dwutygodniowa przerwa reprezentacyjna, po której tradycyjnie notuje regres formy. Pozytywem jest za to czas, jaki zyska Brendan na rozpracowanie przeciwnika. Jedno jest pewne: to będzie bardzo trudny mecz. Liverpool potrzebuje zwycięstwa, a pamiętajmy, że ostatni raz wygraliśmy z Kanonierami na Emirates jeszcze w czasach Kenny’ego Dalglisha…
Komentarze (9)
super wypowiedź, humorek dopisuje (wzmianka o Balo) :)
@PiotrekB
cieszę się, że ktoś to w końcu napisał. Od kilku meczów (chyba od Besiktasu) nie gramy jak zespół, który jest na fali, tylko jak zespół, który idzie po równi pochyłej w dół.
Punkty ze Swansea to cud był. Niestety.
Powiedzmy też wprost. Arsenal jest znacznie lepszy ManU - a przy padace z pierwszych połów, może nas tam spotkać nieprzyjemna lekcja zwłaszcza, że morale determinuje nie tylko fakt porażki z United, ale do tego absencja Gerrarda i bardzo możliwe, że Skrtela. Zespół wie, że gra coraz gorzej. Tylko teraz wyszło to na liczbach.
Przydałby się nam Suarez, który tylko czekał, żeby go wypuścić na boisko. Czar pierwszych połów w zeszłym sezonie :)
Ktoś powiedział niedawno, że dołączamy do wyścigu o drugie miejsce. A teraz nagle pierwszą czwórkę czarno widać... Mówi samo za siebie.
Jasne, że nie ma pewności, jednak na chwilę obecną Gerrard ogłosił zakończenie swojej kariery w LFC, dopóki nie ogłosi decyzji o wypożyczeniu czy czymś podobnym musimy zakładać, że to jego ostatni mecz z Manchesterem United.
@Tommyy
Niektórzy powtarzają jak mantra "nieważny jest styl, ważne są trzy punkty" zapominając, że zły styl jest oznaką złego działania drużyny. To nie musi mieć natychmiastowych skutków, ale prędzej czy później zaboli. No, chyba, że ma się mentalność zwycięzców i Fergusona za sterami ;)
Ale te skutki (fatalnej gry) trochę odkładaliśmy w czasie. Przez bajkę w PL nawet nie zwracało się uwagi na padakę, która wychodziła poza PL tj. Blackburn i Besiktas. Nikt nic sensownego nie mówił, tylko było nakręcanie, że jest coraz lepiej. Co zakończyło się właśnie hasłem, że liczymy się w walce o drugie miejsce - w głowach wydawało się nam, że ManU już pokonaliśmy. I dostaliśmy za to w pysk, krótko.
Wogóle Johnson = fundament wzbudza we mnie śmiech politowania...
Nie w tym sensie :D
Miałem na myśli zawodnika, który zachowuje jakąś ciągłość w zespole. Bo wielu z nas myśląc o Liverpoolu, wspomina jeszcze ostatnie dobre czasy tj. czasy Beniteza - i właśnie to (w sumie to nie wiedzieć czemu) nazwałem fundamentem. Do tego jeszcze Lucas dochodzi - a tu możemy już doszukiwać się pewnej analogii - bo z Lucasem w składzie gra się rozwijała- nie, że Lucas haratał - po prostu przy nim reszta była pewniejsza. I to mam na myśli mówiąc o doświadczeniu.
Myślę, że sam odpowiedziałeś sobie na pytanie rzucając bardzo niefortunny przykład Sterlinga.Właśnie dlatego nie można opierać się na samych młodych graczach - jak się za dużo dobrego nasłuchają to uderza im sodówka, a jak złego to w ogóle tragedia.
Dużo mówiło się o zmianie taktyki jako przyczynie naszych sukcesów. Mi się jednak wydaje, że to wprowadzenie Lucasa zrobiło swoje, a kilka ostatnich zwycięstw to wypadkowa rozpędu jaki wtedy nabraliśmy. Zimna krew i autorytet, tego potrzeba w zespole. A tego w przyszłym sezonie nie będzie- czyli tzw. wóz albo przewóz.
Fundament tworzy się na naszych oczach.
Ja nie wspominam Beniteza ale też nie wiem o co chodzi z tym doświadczeniem Johnsona...