Wywiad ze Stevenem Gerrardem
Drugi mecz Stevena Gerrarda w sezonie MLS – rozegrane w zeszły weekend spotkanie z San Jose Earthquakes – zakończyło się dla Anglika wielkim rozczarowaniem. Stevie z kontuzją łydki musiał zejść z boiska już po czterech minutach. W fascynującym wywiadzie udzielonym Danowi Rookwoodowi, Gerrard ze szczegółami opowiada o swoim życiu i przyszłości zawodowej.
Angielski pomocnik zaliczył nienajlepszy początek prawdopodobnie ostatniego swojego sezonu w profesjonalnym futbolu.
W poniższym tekście, odpowiadając na pytania Rookwooda legenda The Reds mówi o chęci powrotu na Anfield jako trener, z Jamiem Carragherem u boku. Gerrard wyznaje też, że w dalszym ciągu wierzy w możliwość pracy dla klubu. Ujawnia, że na tegoroczne święta Bożego Narodzenia będzie gotów rozważyć oferty pracy w roli trenera piłkarskiego i zapewnia, że Liverpool to jego dom i miejsce, do którego na pewno powróci. W wywiadzie również o tym, dlaczego Stevie uważa, że jego pojawienie się w LA Galaxy w zeszłym roku mogło zaburzyć sezon zespołu, a także o szansach na rozegranie kolejnej kampanii i przewidywaniach dotyczących przejścia na emeryturę.
Rozmowa z legendą Liverpoolu daje czytelnikom niespotykany dotąd wgląd w życie piłkarza i jego nadzieje na przyszłość. Zapraszamy do lektury.
Po raz pierwszy od wielu, wielu lat miałeś wreszcie okazję świętować Boże Narodzenie i Nowy Rok. Jakie to uczucie?
SG: To coś wyjątkowego. Odkąd skończyłem szkołę, co roku w tym okresie miałem coś na głowie. Grając w Premier League trzeba się liczyć z tym, że pod koniec roku spotkań jest naprawdę dużo. Piłkarze nie mają zbyt wielu okazji na świętowanie Bożego Narodzenia. Dlatego bardzo miło było dla odmiany nie mieć zawodowych obowiązków. Mogłem spędzić czas z moimi córkami i poświęcić się rodzinie. Mogłem wypić kieliszek wina, czy szklankę piwa i raczyć się całym świątecznym jedzeniem bez obaw, że następnego dnia trzeba będzie trenować albo grać mecz.
Kilka tygodni później chciałeś już jednak wrócić do grania.
SG: Tak. Odpadliśmy z baraży zbyt wcześnie. Byłem sfrustrowany i zawiedziony, bo to oznaczało kilka tygodni przerwy. Zawsze miło jest mieć przerwę w środku sezonu, ale jestem przyzwyczajony do maksymalnie czterech tygodni wolnego.
Gdy te cztery tygodnie minęły chciałem wrócić do gry, do treningów. Bardzo fajnie, że mogłem dołączyć do zespołu Liverpoolu i trenować pod okiem Jurgena Kloppa by utrzymać formę, ale radość sprawiało mi też po prostu kopanie piłki z chłopakami. Po dwóch, trzech czy czterech tygodniach przerwy zaczynam tęsknić za futbolem.
Jak wyglądał powrót na Melwood? Było dziwnie, czy...?
SG: Pierwszy dzień był dziwny. Pierwszego dnia wydawało mi się, że już tu nie pasuję, mimo że spędziłem tu tyle lat. Po odejściu i chwilowym powrocie może człowiekowi być nieswojo, ale menedżer dał mi do zrozumienia, że jestem bardzo mile widziany. Tak samo zachowali się wszyscy zawodnicy. Niesamowite było móc zobaczyć przy pracy cały stary personel. Po pierwszym treningu czułem się tak komfortowo, jakbym nigdy nie wyjechał. To było cudowne kilka tygodni. Naprawdę świetne.
W pewnym sensie wcześniejszy powrót ułatwia trochę sprawę, prawda? Gdybyś przed odwiedzinami poczekał jeszcze rok lub dwa, pewnie byłoby o wiele dziwniej...
SG: Rozmawiałem z wieloma piłkarzami, którzy byli w podobnej sytuacji – przez długi czas nie wracali do swoich klubów. Wszyscy oni czuli się bardzo nieswojo, gdy już pojawili się z powrotem. Nie była to komfortowa chwila. Nigdy, przenigdy nie chciałbym się tak poczuć.
Przechodząc przez bramę klubową chcę zawsze czuć się tak jak wtedy, gdy miałem osiem lat, gdy zacząłem tu swoją przygodę 27 lat temu. Chcę móc tu wejść i po prostu przywitać się z ludźmi, których znam już tyle czasu.
To jednak normalne i naturalne, że po opuszczeniu tak wielkiej instytucji, wracając do niej człowiek może odczuwać pewien niepokój. Słowa uznania dla menedżera i piłkarzy, dzięki którym czułem się mile widziany. Wiem, że dalej jestem częścią tego klubu.
Potem oczywiście poleciałeś do Australii (z legendami LFC). Dobrze się bawiliście?
SG: To było genialne. Mecz pokazowy. Dla mnie to była szansa rozegrania pełnych 90 minut. Wplotłem ten mecz w przygotowania przedsezonowe, ale oczywiście wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. To było prawie jak zjazd absolwentów, tyle że z piłkarzami. Niektórych chłopaków nie widziałem naprawdę wiele lat. To piłkarze, z którymi wiąże się wiele wspaniałych wspomnień. Cała impreza przypominała trochę jakby wieczór kawalerski.
Zrobiliśmy, co do nas należało a potem tylko „spotkajmy się w barze, walnijmy kilka browarków i powspominajmy stare, dobre czasy”. To było wspaniałe kilka dni. Mogłem wreszcie „zaliczyć” Sydney. Zostałem nawet kilka dni dłużej. Miałem trochę czasu wolnego i bardzo dobrze wspominam pobyt.
Piękne miasto. Wsparcie kibiców też było niesamowite. Fanie było spędzić trochę czasu bezpośrednio z nimi. No i oczywiście wygraliśmy mecz – to też ważne. Innymi słowy wszystko poszło świetnie.
Wystąpił niesamowity skład. Cały zespół zbudowany z legend!
SG: To zupełnie nieprawdopodobne. Dorastając, mając siedem, osiem, czy dziesięć lat oglądałem puszczane przez tatę kasety i płyty z występami tych zawodników. Ojciec mówił tylko „Patrz na tych gości. Ucz się od nich.” To prawdziwe asy Liverpoolu. Strzelili niezliczone bramki i osiągnęli wielki sukces. Aldridge, Barnes, Fowler, Rush, rozumiesz?
Potem grupa, z którą grałem w zespole. Za czasów Houlliera wygraliśmy trzy puchary w jednym sezonie. Naszym menedżerem w tym meczu był Houllier, więc sytuacja była tym bardziej niesamowita. W szatni i w hotelu cały czas myślałem sobie „wyobraź sobie tylko – wszyscy mamy po 25, 26 lat – oto twoja drużyna.” Jak wiele moglibyśmy osiągnąć mając w zespole ofensywę z takimi graczami jak Aldridge, Rush, Fowler, McAllister, Hamann. W obronie Carragher z Henchozem a Brucie Grobbelaar na bramce. To nieprawdopodobna chwila, ale byłem bardzo szczęśliwy.
Teraz grasz w Los Angeles. Opowiedz o swoim życiu w tym mieście. Jakie są największe plusy?
SG: Moje życie wygląda teraz zupełnie inaczej. Tak samo jak gra w piłkę. Większość dni trenuję. Wiesz, że uwielbiam grać w meczach o stawkę. Uwielbiam współzawodnictwo i uwielbiam futbol. Z punktu widzenia życia codziennego, jest zupełnie inaczej. Mieszkając w Liverpoolu, wśród fanów The Reds i Evertonu musiałem uważać, gdzie idę i kiedy.
Oczywiście w domu, w Liverpoolu o wiele więcej osób mnie rozpoznaje. Nie narzekam, tak już po prostu jest. Wiem, że prędzej czy później wrócę, bo kocham to miasto – to mój dom. Póki co mieszkanie w LA to odświeżające i spokojne doświadczenie. Tu nikt nie wie, kim jestem!
Mogę przejść się ulicą, wejść do kawiarni, zjeść obiad na mieście. Mogę zabrać dziewczynki do Disneylandu czy do kina i 99% ludzi nawet się za mną nie obejrzy. To miła odmiana i będę się z tego cieszył przez całe 18 miesięcy, ale jak tylko skończy mi się tu kontrakt, wracam prosto do domu, bo tam jest moje miejsce.
Mam tam całą rodzinę i wszystkich przyjaciół. Zawszę będę tam wracał. Tam są moje korzenie. Dobrze jest czasem wyjechać i spojrzeć na wszystko z perspektywy przez krótki okres czasu. Trzeba w życiu próbować nowych rzeczy, zbierać różne doświadczenia i raz na jakiś czas wyjść ze swojej strefy komfortu. Właśnie to teraz robię. Patrzę na Liverpool jako miasto, na Liverpool jako klub. Żyję w innej kulturze, doświadczam innych rzeczy. Wiem jednak, że to tylko chwilowe. Chcę się tym cieszyć, ale wiem, że w końcu wrócę.
Jak ci idzie oglądanie meczów o dziwnych godzinach? Wstajesz wcześnie? Kontaktujesz się z kolegami ze starej drużyny?
SG: Tak, jasne. Tyle, że niespecjalnie podobają mi się te spotkania rozpoczynane o 12:45, bo żeby je obejrzeć, muszę wstawać o 4:45 w nocy, ale jestem w końcu kibicem Liverpoolu, nie? Jestem teraz na zewnątrz. Nie jestem już piłkarzem The Reds, więc wspieram drużynę, śledzę poczynania chłopaków i trzymam za nich kciuki. Oczywiście interesuję się ich meczami i śledzę wyniki. Studiuję też taktykę. Nawet pracując dla BT Sport staram się oglądać tyle spotkań w Premier League, ile się da. Muszę zachować czujność i nie wyjść z obiegu, żeby móc odpowiednio analizować mecze.
Wydajesz się bardzo zrelaksowany. Jesteś teraz bardziej wyluzowany?
SG: Myślę, że cała moja rodzina zdała sobie z tego sprawę – ja w każdym razie na pewno – że odkąd opuściłem Liverpool i spojrzałem na swoje dotychczasowe życie z perspektywy, z moich barków spadł wielki ciężar. Nie czuję już gigantycznej presji. Kiedyś kochałem tę odpowiedzialność i presję. W sumie, gdybym mógł znowu to poczuć, nie wahałbym się ani przez chwilę.
Uważasz, że potrzebujesz w życiu takiej presji?
SG: Ja się nią żywię. Wiesz, w Galaxy niby do pewnego stopnia też jest ciśnienie, ale dla chłopaka z sąsiedztwa w Liverpoolu, który zostaje kapitanem, potem kapitanem reprezentacji Anglii, presja i odpowiedzialność są zdecydowanie większe. Kochałem to uczucie i na nic na świecie nie zamieniłbym drogi, jaką przebyłem. Teraz czuję się lżejszy. Mam więcej czasu. Staję się lepszym ojcem i lepszą osobą. Lepszym przyjacielem. Wszystko to tylko dlatego, że w moim życiu jest mniej stresu.
Myślisz, że po powrocie do Liverpoolu i wejściu w to lokalne piekło zaowocuje okres spędzony za granicą, gdy mogłeś na wszystko spoglądać z dalekiej perspektywy i niczym się nie przejmować?
SG: Sądzę, że to doświadczenie pozwoli mi lepiej wszystko znieść. Gdy czułem presję i nie wiedziałem, że da się żyć inaczej, podejmowałem decyzje i reagowałem na swój sposób. Przynosiłem ze sobą do domu mnóstwo emocji. Myślałem, że tylko to w życiu się liczy.
Nie zrozum mnie źle, nie chcę tego bagatelizować, ale kiedy wrócę i znowu poczuję presję, muszę się nauczyć żyć i uśmiechać się i doceniać to, że mogę się angażować. Muszę cieszyć się odpowiedzialnością. Wiele razy w Liverpoolu właśnie tak to traktowałem, ale były też momenty, kiedy brałem sobie rzeczy do serca i swoje emocje okazywałem w domu. Kontakt ze mną nie był wtedy najmilszą rzeczą na świecie – szczególnie po wysokich porażkach lub kiepskich okresach dla drużyny.
Można się od tego wypalić. Kenny Dalglish z piłkarza stał się grającym trenerem, a potem menedżerem. Teraz wiemy, że to tragedia na Hillsborough wywarła na nim swoje piętno. W pewnym momencie stwierdził po prostu: „Nie dam już dłużej rady”.
SG: Piłka nożna może człowieka doprowadzić do takiego stanu. To jest niezwykle intensywny sport. Dla wielu jest w życiu wszystkim. Jeżeli jest się zaangażowanym w futbol od ósmego roku życia, ten sport po prostu może stać się całym życiem, rozumiesz? Wchodzisz w to i nie masz innego wyjścia – dajesz z siebie absolutnie wszystko. Poświęcasz się dla gry. Do tego momentu właśnie to robiłem, ale to dobrze, że mogę ostatnie lata mojego kontraktu doceniać z perspektywy kogoś, na kim ciąży mniejsza presja. Cieszę się i cały czas uśmiecham.
Oczywiście w dalszym ciągu bardzo poważnie traktuję swoją pracę, ale nie wyżywam się na nikim, jak mi coś nie pójdzie. Myślę jednak, że to tylko kwestia czasu, aż zatęsknię za odpowiedzialnością i presją.
Urodziłem się po to, by całe życie działać w futbolu. Tak już po prostu jest. Tak jak mówiłem – trzy, cztery tygodnie bez futbolu i już chciałbym pokopać piłkę. Chcę być cały czas zaangażowany na boisku. Jak zawieszę buty na kołku, nie upłynie dużo czasu zanim wrócę w innej roli.
Porozmawiajmy chwilę o MLS i twoich odczuciach względem tej ligi. Jak wysoki prezentuje standard? Czy jest dla ciebie czasem frustrująca? Jacy są kibice? Wiesz, takie ogólne uwagi.
SG: Liga różni się standardem od Premier League, ale tego należało się spodziewać. Zasady są inne. Może być tylko trzech piłkarzy, którzy zarabiają więcej, niż reszta. W Premier League każdy zarabia, ile wlezie. Można wydawać pieniądze na dobrych zawodników z całego świata i nie obowiązują żadne zasady w tym zakresie. W Premier League gra stoi na wyższym poziomie, niż w MLS, ale z czasem i przy odrobinie cierpliwości różnice mogą się wyrównać. Zobaczymy. Odpowiadam tu za rozwój MLS. Mam wspomagać LA Galaxy i wspierać młodszych kolegów w szatni. Chcę spróbować wycisnąć jeszcze z mojej kariery jakiś sukces, zanim przejdę na emeryturę. Tutaj jednak wszystko działa inaczej, niż w Anglii. Nie ma takiej intensywności. Na tym etapie kariery jest to dla mnie idealne miejsce. 18 miesięcy kontraktu też wydaje się optymalne.
Poznałeś już kolegów z drużyny. Wchodzisz na początku sezonu, a nie w połowie. Pozytywnie podchodzisz do nadchodzącego sezonu?
SG: Kiedy wszedłem do drużyny w połowie sezonu, chyba namieszałem trochę w szatni. Trochę zajęło, zanim się zadomowiłem. Najtrudniejsze było przyzwyczajenie się do długich podróży, trudów drogi, gorąca, wilgotności i klimatu. Nie od razu przyszło też zgranie z kolegami z zespołu. Oni też musieli przyzwyczaić się do mnie. Musiałem również zaadaptować się do personelu, taktyki, otoczenia i życia w Los Angeles z młodą rodziną.
Jestem tu od czterech, czy pięciu miesięcy i czuję się o wiele lepiej przygotowany do rozegrania pełnego sezonu. Przez ostatnie miesiące odczuwałem wahania formy. W Ameryce jestem inaczej oceniany. Media interesują się wyłącznie asystami i golami. Do tego będę się musiał przyzwyczaić.
W Anglii media analizują każdy aspekt gry. Ile piłkarze biegają, ile podają, ile poświęcają dla zespołu? Jak idzie im krycie? Jaka cechuje ich inteligencja? Jak się poruszają, ile asystują i ile strzelają? Tak, media biorą na warsztat wszystkie aspekty. Odnoszę jednak wrażenie, że w Ameryce wszystkim zależy tylko na asystach i golach. To dwa obszary, w których będę się musiał zaadaptować i postarać o poprawę, jeżeli moje statystyki mają tu świadczyć o sukcesie.
Wygranie ligi to jedyny sukces, którego jeszcze nie osiągnąłeś w klubowej karierze. Jak ważne dla ciebie jest zdobycie tytułu mistrza?
SG: To bardzo ważna sprawa. Tego właśnie chcę. Chcę odejść mając na koncie tytuł mistrza pod koniec sezonu. Do tego dążę i to jest dla mnie główna nagroda, ale to mi i tak nie wynagrodzi porażki w wyścigu o mistrzostwo Premier League. Złagodzi trochę ból, ale do końca swoich dni będę musiał żyć z myślą, że w Premier League doznałem nie tylko zwycięstw, ale też dotkliwych porażek.
Świetnie mi poszło realizowanie ambicji w pucharach. Spełniłem wiele swoich marzeń, ale nie podołałem wyzwaniu zdobycia mistrzostwa kraju. To będzie mnie gnębiło już zawsze. Musze z tym żyć, ale w końcu na świecie jest wielu piłkarzy zdecydowanie lepszych ode mnie, którzy nie mogą poszczycić się wygraniem na przykład Ligi Mistrzów, prawda? Takie jest życie. Nie zamartwiam się tym, tylko akceptuję i dalej robię swoje.
Wygranie MLS nie wynagrodzi mi braku trofeum Premier League, ale z pewnością będzie to cudowna nagroda na powrót do domu, po spędzeniu tu 18 miesięcy.
Jak myślisz, ile jeszcze sezonów masz przed sobą jako zawodowy piłkarz?
SG: Fizycznie mógłbym na 100% zagrać w MLS w tym i przyszłym sezonie. Czy to zrobię? Czy w ogóle tego chcę? Czy ktoś da mi szansę to zrobić? Nie wiem. Poczekamy, zobaczymy. Muszę słuchać swojego ciała i bacznie obserwować formę przez cały sezon, ale jestem pewien siebie. Obecnie stoję trochę na rozdrożu. Muszę zdecydować, co chcę zrobić. Mam zakończyć karierę po tym sezonie, czy może rozegrać jeszcze jeden? Tak jak mówiłem, muszę poczekać z decyzją.
Co zrobisz potem? Jak już zawiesisz buty na kołku – już po obecnym albo dopiero po następnym sezonie.
SG: Podpisałem trzyletnią umowę z BT Sport. Będę analizował mecze. Jestem bardzo szczęśliwy i dumny mogąc ich reprezentować i dla nich pracować. Zasadniczo jestem otwarty na propozycje. Tutaj sezon kończy się w listopadzie. Większość rozgrywek w Europie kończy się w maju. Może dostanę jakąś ofertę piłkarską? Może ktoś zechce mnie zatrudnić jako trenera. Od Bożego Narodzenia czekam na oferty. Jestem teraz w trakcie wyrabiania uprawnień trenerskich, a konkretnie licencji typu A. Mam nadzieję, że około Bożego Narodzenia będę w stanie poważnie rozważać tego typu oferty.
Podoba ci się rola eksperta sportowego? Wielu kibiców narzeka, że jest i zawsze było mnóstwo piłkarzy Liverpoolu, którzy zostawali po zakończeniu kariery ekspertami w mediach. Jak myślisz, dlaczego? Co na Anfield daje piłkarzom taką wiedze o futbolu, że mogą się potem bardzo inteligentnie wypowiadać o tym sporcie?
SG: Nie wiem. Nie jestem pewien. Chyba nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Jasne jest, że przez ostatnie kilkadziesiąt lat piłkarze Liverpoolu przeżywali wzloty i upadki. Znakomita większość chłopaków, którzy dostali tę pracę to uczciwi i prawdomówni ludzie. Kochamy klub Liverpool, ale mówiąc o nim w mediach zazwyczaj mówimy prawdę. Myślę, że kibice innych drużyn mogą to zrozumieć.
Najtrudniejsze w byciu ekspertem sportowym jest opowiadanie o Liverpoolu, gdy klubowi nie idzie za dobrze. To jest rzeczywiście ciężka sprawa, ale ludzie powinni zrozumieć i uszanować, że płacą nam za posiadanie i wyrażanie opinii. Nie możemy kłamać i podawać nieprawdziwych informacji. Czasami nie wszystkim się to podoba.
Czyli najtrudniejsze w eksperckim fachu jest to, że musisz przedstawiać swoją opinię i niejednokrotnie formułować konstruktywną krytykę...
SG: Pewnie, ale jeżeli taka krytyka jest właśnie konstruktywna, jeżeli nie atakuję nikogo osobiście to nie rozumiem, jaki problem widzą w tym ludzie. Wiesz, w całej mojej karierze była masa ludzi, którzy tylko poklepywali mnie po ramieniu. Czasami też mnie jednak krytykowano, ale jeżeli krytyka była konstruktywna lub ktoś mówił prawdę lub po prostu miał rację, nigdy się nie obrażałem.
Wkurzyć się można tylko, gdy ludzie z telewizji kłamią – kiedy wiesz, że atakują ciebie osobiście. Pracując w BT próbuję po prostu być jak najszczerszy i uczciwy. Mówię to, co widzę. Jeżeli ktoś czuje się urażony, chcę powiedzieć, że to nic osobistego.
Odkąd zostałeś ekspertem, zacząłeś patrzeć na mecze w inny sposób? Może podchodzisz do nich bardziej analitycznie?
SG: Jak jestem w studiu to tak. W ostatnich latach zacząłem patrzeć na to, co piłkarze robią, gdy nie są w posiadaniu piłki. Nie śledzę tylko tego, co pokazuje kamera skierowana na futbolówkę. Oglądanie meczów w ten sposób w telewizji nie jest łatwe, ale jak siedzi się na stadionie, można podglądać na przykład poczynania linii defensywnej. Patrzę na taktykę, na formacje. Ciekawi mnie, dlaczego menedżerowie dokonują zmian w określonych momentach gry. Chcę uczyć się wszystkich możliwych aspektów gry.
Z całym szacunkiem dla kibiców – w końcu sam też nim jestem – wy patrzycie na piłkę i to co się z nią dzieje. Jeżeli jednak człowiek uczony jest tej gry odkąd skończył szkołę, potrafi dostrzec o wiele więcej, niż tylko piłkę. Widoczne jest wszystko to, co dzieje się w innych sektorach boiska. Patrzy się na mowę ciała piłkarzy, na przykład w sytuacjach, w których upadają na murawę, w których robią wślizgi lub kiedy są na spalonym. Pozwala to zrozumieć wszystkie niuanse gry.
Dla kibiców Liverpoolu spełnieniem marzeń byłby powrót ciebie i Carraghera, ale nie w roli ekspertów, tylko trenerów tego klubu. Anfield Boot Room 2.0. Wyobrażasz sobie taką sytuację?
SG: Myślałem o tym i to nie raz. Wiedza Jamiego o futbolu jest ogromna. Wiem, ile czasu i uwagi poświęca pracy, którą obecnie wykonuje. Pamiętam też, jak bardzo kochał grać. Myślę, że w przyszłości obaj będziemy jeszcze pracowali dla klubu. Nie wiem tylko kiedy to się stanie. Czy będziemy pracowali razem? Nie jestem pewien.
Czy chciałbym pracować dla Liverpoolu z Jamiem Carragherem? Oczywiście, że tak. Bez dwóch zdań. Niestety to nie od nas zależy. Myślę, że wszyscy wiedzą i nie mają żadnych wątpliwości, że mamy ten klub w sercach. Byłoby nam niezwykle ciężko, gdyby klub się po nas zgłosił, a my musielibyśmy wykonywać zobowiązania dla innych pracodawców. To nie tak, że błagamy o możliwość powrotu, czy że jesteśmy zdesperowani, ale przedstawiciele klubu wiedzą, gdzie nas szukać.
Po przeczytaniu twojej książki wiem, że gdy byłeś kapitanem Liverpoolu inni piłkarze mogli zawsze do ciebie przyjść i porozmawiać. Wielu korzystało z tego prawa. Myślisz, że dobrze sobie radzisz z zarządzaniem ludźmi?
SG: Tak. W kwestiach futbolu – pewnie. Nie przechwalam się, ale wielu nieśmiałych i cichych piłkarzy mogło się mnie trochę bać. Byłem jednak dostępny dla każdego piłkarza, który przyszedł do mnie po pomoc lub poradę. Odpowiadałem na pytania i rozmawiałem z nimi.
Myślę, że to jedna z moich zalet. Jeżeli zawodnik ma problem lub jakiś kłopot albo jest nieszczęśliwy, czy po prostu chce pogadać, zawsze staram się mu pomóc. To jedna z rzeczy, które są potrzebne w fachu trenerskim.
Na pewno wiele się nauczyłeś od trenerów, w którymi pracowałeś. a pracowałeś z całą plejadą trenerskich gwiazd. Pewnie co nieco dołożyli też inni członkowie personelu tacy jak na przykład (psycholog) Steve Peters.
SG: Wierzę, że jeżeli da się uzyskać u kogoś pomoc, która przełoży sie później na przewagę na boisku, to należy ją wykorzystać. Z tego powodu często korzystałem z usług Steve’a Petersa.
Nie, żebym był jakimś emocjonalnym wrakiem albo gościem, który cały czas potrzebuje wsparcia psychologa lub psychiatry, ale uważam, że jeżeli mam pod ręką ekspertów w swoich dziedzinach, to dlaczego miałbym nie skorzystać z ich porad? Dzięki nim mogę lepiej grać. Zawsze próbuję uczyć się różnych rzeczy od menedżerów i trenerów, z którymi pracuję. Chcę przejmować ich zalety.
Nauczyłem się też kilku rzeczy, które mi się nie podobały, i których nie wykorzystałbym będąc trenerem. Dla mnie kluczem bycia dobrym menedżerem jest szczerość i dostępność. Menedżer powinien upewnić się, że jego piłkarze są szczęśliwi, bo w dzisiejszych czasach nie zarządza się tylko ludźmi ale też ich ego i marką, którą się stali.
Trzeba sprawić, by trening sam w sobie był przyjemny. Trzeba być szczerym i okazywać szacunek piłkarzom. Trzeba zbudować wokół siebie solidny zespół. Należy też mieć pomocników, którzy będą twoimi oczami i uszami, którym się ufa, i którzy będą dokładali wszelkich starań, by odpowiednio zarządzać szatnią.
Jeżeli podejdzie się do pracy z nastawieniem, że wszystko można zrobić samemu, i że jest się nie wiadomo jak wielkim ekspertem, kariera trenerska długo nie potrwa. Jeżeli dostałbym pracę jako menedżer, potrzebowałbym świetnego zastępcy, doskonałego zastępcy zastępcy, najlepszego speca od nauki o sporcie i fizjoterapeuty z najwyższej półki. Potrzebowałbym zespołu ekspertów, którzy pomogliby mi odnieść sukces. Tak to widzę.
Jesteś legendą Liverpoolu. Boisz się, że powrót jako menedżer mógłby pogorszyć twoją opinię wśród kibiców? Mógłbyś zostawić wszystko tak, jak jest, a fani na zawsze śpiewaliby twoje nazwisko podczas meczów. Jeśli wrócić jako menedżer i powinie ci się noga...
SG: Słuchaj, jasne że jest możliwość, że zostawię wszystko tak, jak jest. Jest też jednak szansa, że pewnego dnia zadzwoni telefon i ktoś powie „chcemy, żebyś został numerem trzy, dwa lub jeden w Liverpoolu.” W mojej sytuacji, jeśli ktoś zadałby mi takie pytanie, musiałbym to bardzo dobrze przemyśleć.
Przyjąłbym taką ofertę tylko i wyłącznie, jeżeli wiedziałbym, że jestem wystarczająco dobry – jeżeli mógłbym być dla klubu atutem. Kibice na całym świecie wiedzą, że pracowałbym dla klubu dając z siebie 110%. Nie miałoby to nic wspólnego z moim ego. Nie interesowałyby mnie też finanse. Jeżeli bym się zdecydował, poświęciłbym się pracy bez reszty i dał z siebie absolutnie wszystko.
Jest też szansa, że dostanę taką ofertę i stwierdzę, że jestem za słaby. Na przykład po pracy z kimś w tym zawodzie, kto uświadomiłby mi, że to nie dla mnie.
Jest wiele możliwości, ale nie wiem, jak to będzie w przyszłości. Nie przejmuję się swoją reputacją, bo jako piłkarz zrobiłem już swoje i tyle. Nie sądzę, by porażka jako menedżer lub asystent menedżera, czy trener miałaby wpływ na to, co zrobiłem jako zawodnik. Tego nie da się już zmienić. Czy mógłbym być krytykowany jako menedżer Liverpoolu? Oczywiście, że tak. Czy się tego boję? Ani trochę.
Wyobrażasz sobie prowadzenie jakiejś drużyny przeciwko Liverpoolowi?
SG: Nie wyobrażałem sobie, aż do tego momentu. Zawsze będę sprzyjał Liverpoolowi i FA, bo z nimi spędziłem całe życie jako zawodnik. Gdy odejdę z zawodowego futbolu, będę dostępny dla ludzi, którzy chcieliby dać mi szansę pracy w innej roli. Czy mógłbym pracować w jeszcze innej roli związanej z futbolem, jeżeli nie dostanę ofert trenerskich? Myślę, że tak.
Chciałbym teraz, byśmy porozmawiali odrobinę o bohaterach. O tym miał być ten wywiad. Kim byli twoi bohaterowie z dzieciństwa i dlaczego?
SG: John Barnes, Peter Beardsley, Ian Rush, John Aldridge – wszyscy wielcy piłkarze Liverpoolu. Jak byłem trochę starszy i miałem 13 czy 14 lat, gdy miałem podpisać pierwszy poważny kontrakt, moim idolem byli Robbie Fowler i Jamie Redknapp. Jeszcze później na pierwsze miejsce wysunął się Michael Owen.
Uwielbiałem patrzeć na grę Michaela i Jamiego Carraghera. Miałem w życiu wielu bohaterów. Poza Liverpoolem kochałem występy Gazzy dla reprezentacji Anglii. To był dopiero ekscytujący piłkarz. Paul Ince, potem Zinedine Zidane i Gheorghe Hagi, Roberto Baggio, Romario, Ronaldo. Po prostu uwielbiam oglądać piłkę nożną i piłkarzy, którzy są w tym sporcie najlepsi. Zinedine Zidane jest chyba na pierwszym miejscu.
Kim są twoi obecni bohaterowie?
SG: Jeśli chodzi o futbol, to nic się nie zmieniło. Spędzam czas z Ianem Rushem i Aldridge’em i Fowlerem i to dalej moi bohaterowie, nawet jeżeli poznałem ich osobiście, dzieliłem z nimi szatnię i grałem z nimi na murawie. Tu się nic nie zmienia.
Poza piłką nie mam zbyt wielu idoli. Szanuję ludzi, którzy są dobrzy w tym, co robią. Gwiazdy filmowe, zespoły. Wiesz – U2, Coldplay. Podziwiam wiele osób, ale sam nie jestem celebrytą. Raczej nie pojawiam się w ich domach i nie spędzam czasu tam, gdzie oni. Nie wychylam się.
Czy dostrzegasz wokół siebie wielu celebrytów?
SG: Tak, trochę ich jest. Raz stałem w kolejce w kawiarni za Bono. Nie rozpoznał mnie, ale ja oczywiście dokładnie wiedziałem, kim jest. Jestem fanem U2 od wielu lat. Poznałem niektóre znane osobistości. Spotkałem Chrisa Martina z Coldplay. Kto tam jeszcze... Widziałem siostry Kardashian i Kanye Westa i Biebera, kilku chłopaków z One Direction. Zdarzało mi się wpaść na kogoś znanego. Wszystkich ich szanuję.
Z tego co wiem, masz w domu sporo podpisanych koszulek. Które z nich są najważniejsze i dlaczego?
SG: Są teraz wszystkie w muzeum Liverpoolu. Wypożyczyłem do niego wiele moich pamiątek, medali, koszulek i innych memorabiliów z czasu gry dla Liverpoolu. Zrobili z nich wystawę. Póki co cały czas przeprowadzam się z domu do domu. Wynajmuję je, bo mój własny dom dopiero się buduje. Jak już zostanie skończony, wszystkie koszulki znajdą w nim miejsce.
To rzeczy, w których jestem bardzo dumny. Jestem szczęśliwy, że mogę je mieć. Jestem lokalnym chłopakiem, który dorastał w komunalnym domu w Liverpoolu, a osiągnąłem tak wiele i zdobyłem tyle cudownych doświadczeń w świecie piłki nożnej. To niesamowite.
Jestem naprawdę wielkim szczęściarzem. Dla mnie bardzo ważne jest, by kibice mieli szansę zobaczenia wszystkich tych memorabiliów. Mogą obejrzeć sobie koszulki najlepszych graczy – piłkarzy, z którymi mierzyłem się lub grałem w jednej drużynie. Potem jednak chcę je wszystkie z powrotem. Są moje i w życiu ich nie oddam.
To tylko koszulki zawodników drużyn przeciwnych?
SG: Wiele z nich tak, ale nie wszystkie. Jest ich sporo. Jest Maldini, Szewczenko i Ronaldo, Messi, Suarez, Carragher, mnóstwo nazwisk. Nigdy specjalnie nie polowałem na żadną koszulkę, ale jak podawałem rękę jakiemuś zawodnikowi, a on poprosił o wymianę, nigdy nie odmawiałem.
Jak to jest być bohaterem dla tak wielu ludzi?
SG: Jestem dumny i zaszczycony. Doświadczyłem obu stron piłkarskiego życia – uniosłem najważniejsze trofeum, jakie można zdobyć w piłce klubowej, ale zdarzało mi się też strzelać samobóje i przegrywać finały. W karierze przeżyłem wiele smutnych chwil.
Byłem członkiem reprezentacji, po której naród oczekiwał bardzo wiele, a przegrała w konkursie rzutów karnych. Tak, doświadczyłem obu stron futbolu – były wzloty i upadki. Dla mnie najważniejsze jest to, w jaki sposób reaguje się na wszystko. Czy dało się z siebie wszystko? Ile się poświęciło? Czy pracowało się ciężko i zrobiło wszystko dla klubu i reprezentacji? Siedząc tu mogę uczciwie powiedzieć: „Zrobiłem, co w mojej mocy.”
Jaka jest najlepsza rada, którą otrzymałeś w życiu?
SG: To chyba rada mojego taty, którą dał mi, gdy miałem coś koło ośmiu lat i szedłem do Akademii Liverpoolu. Kilka razy naprawdę nie chciało mi się iść. Wolałem zostać w domu. Było zimno albo czułem się nie najlepiej, a on powiedział mi: „Słuchaj, jeśli chcesz być piłkarzem i grać na najwyższym poziomie, ten sport da ci dokładnie tyle, ile pracy w niego włożysz.”
Innymi słowy, jeżeli się nie przykładasz i nie dajesz z siebie wszystkiego, by zostać piłkarzem, nigdy nim nie zostaniesz.
Jakie jest twoje motto?
SG: „Od życia dostaniesz tylko tyle, ile w nie włożysz.” Ojciec przekazał mi to motto, to zdanie, które w jego ustach odnosiło się do piłki nożnej, ale myślę, że sprawdza się w każdej sytuacji. Dostajesz tyle, ile dajesz. Jeżeli okazuje się szacunek ludziom dookoła siebie, można osiągnąć to, co się sobie założyło.
Bardzo dziękuję za poświęcony czas.
Komentarze (7)
Wróciły wspomnienia... Jestem dumny, że ktoś taki jak Stevie poświęcił całe swoje życie klubowi, który pokochałem właśnie dzięki takim ludziom jak on. Trzymaj się Stevie i wracaj szybko do domu!