Najlepsze miesiące od lat?
Zapraszamy Państwa do zapoznania się z najnowszym artykułem Paula Tomkinsa, w którym były dziennikarz strony klubowej podejmuje temat gry the Reds w ostatnim czasie.
Ok, może trochę więcej niż miesiąc, ale okres od 2 marca do 20 kwietnia musi być jednym z najlepszych „miesięcy” jakie mogę sobie przypomnieć jako kibic Liverpoolu, pomijając wyjątkowe majowe chwile, gdy wygrywaliśmy trofea. Nic nie zostało wygrane, a euforia nie jest taka sama jak dwa sezony temu, ale chodzi o wyjątkowy ciąg wyników, szczególnie biorąc pod uwagę przeciwników i okoliczności.
Przy pisaniu takich tekstów zwykle na coś przymykam oko, zwłaszcza chwilę po wielkim zwycięstwie (nie ma sensu rozmyślać przez dwa dni i przegapić moment), ale granie dwóch meczów pod rząd przeciwko Manchesterowi United jest taką rzadkością – w końcu po raz pierwszy w rozgrywkach europejskich – i do tego dwumeczu w pucharach. Jeszcze rzadziej pokonujemy ich dwukrotnie w tak krótkim odstępie czasu: za pierwszym razem 2:0, a za drugim 1:1 co właściwie skutkowało ponownym zwycięstwem the Reds.
Mieliśmy też pamiętny tydzień albo dwa pod wodą Rafy Beníteza, gdy na wyjeździe pokonaliśmy Manchester United 4:1, Real Madryt u siebie 4:0 i zdemolowaliśmy 5:0 Aston Villę, która jeszcze wtedy była całkiem dobrą drużyną. Sezon 2000/01 też był coraz lepszy im więcej czasu upływało, ale najwięcej radości przyszło w maju, a w tym tekście chcę poruszyć spotkania przed takimi istotnymi okresami, który w tym sezonie może jeszcze nadejść.
Potem był ciąg czternastu meczów między 28 stycznia a 20 kwietnia 2014 roku, wliczając w to znajomo brzmiące zwycięstwo 4:0 nad Evertonem, wyjazdowe 3:0 z Manchesterem United na Old Trafford, wygraną 3:2 z Man City, 4:0 ze Spurs na Anfield i zniszczenie Arsenalu 5:1, a do tego ekscytujące, ale i nerwowe 3:2 z Norwich. Wyjątkowe wyniki, ale rozłożone na przestrzeni trzech miesięcy.
W podobnym okresie – ograniczając go do półtora miesiąca – schodzimy do zaledwie ośmiu meczów, od wygranej nad Evertonem do 3:0 na Old Trafford, w międzyczasie grając dwukrotnie z Arsenalem: zwycięstwo 5:1 i porażka 2:1 w pucharze oraz wygrana 4:3 ze Swansea. Mamy do tego wyjątkowe, szczególnie szybkie prowadzenie 4:0 nad Arsenalem, ówczesnym liderem.
Ten ciąg 11 meczów może nie był tak jednostronny jak tamte, ale trudno je przebić pod względem emocji.
Liverpool 3 Man City 0
Crystal Palace 1 Liverpool 2
Liverpool 2 Man United 0
Man United 1 Liverpool 1
Southampton 3 Liverpool 2 (ok, nie za dobrze)
Liverpool 1 Spurs 1
Dortmund 1 Liverpool 1
Liverpool 4 Stoke 1
Liverpool 4 Dortmund 3
Bournemouth 1 Liverpool 2
Liverpool 4 Everton 0
Ciąg jedenastu spotkań, siedem z których wyróżniłem pogrubieniem ze względu na trudnych przeciwników lub derby przepełnione wzajemną niechęcią (nie trzeba tu już stawiać „i/lub”) – a w pozostałych mamy też mecz w którym the Reds po raz pierwszy w historii wygrali spotkanie, w którym przegrywali do przerwy 1:0 i grali w dziesiątkę.
Oczywiście, wliczamy w to też autodestrukcję the Reds przeciwko Southampton, która nastąpiła jednak po prawdopodobnie najlepszych pierwszych 45 minutach w sezonie, gdy nawet 4:0 do przerwy nie byłoby dla the Reds przesadnym wynikiem. Drugi wyjątkowy powrót – przeciwko Dortmundowi – zamyka ‘ekscytującą’ listę. Dwa ultra-rzadkie powroty w ciągu 11 meczów?
Ta seria zaczęła się od porażki po karnych w finale Pucharu Ligi z Manchesterem City. W rękach wielu trenerów, takie fiasko byłoby końcem sezonu – w rzeczywistości wygrana lub przegrana Pucharu Ligi może być końcem dla wielu w związku z dziwną naturą rozgrywania finału w lutym. Pod wodzą Jürgena Kloppa, to była trampolina do lepszej gry.
We wcześniejszym tekście wspominałem, że takim menedżerom jak Klopp trzeba dać czas, ponieważ mimo swojego mistrzostwa w motywacji, ma swój zmysł taktyczny (nawet jeśli niekoniecznie jest taktycznym magiem), a jego pomysły nie będą wprowadzone z dnia na dzień. Podobnie jak w drużynie najbliższego rywala the Reds, trenowanego przez Rafę Beníteza Newcastle. Może wystąpić chwilowa poprawa formy, ale zwykle zajmuje kilka miesięcy wdrożenie pomysłów, szczególnie gdy mają do dyspozycji piłkarzy odziedziczonych po poprzedniku. Zdarzają się dobre wyniki już na początku, ale bez regularności.
Wszystko opiera się na schematach gry: bronieniu i atakowaniu jako drużyna, do czego potrzeba wzajemnego zrozumienia i godzin przepracowanych na treningach, w przeciwieństwie do gierek pięciu na pięciu; kondycji potrzebnej do ciężkiej pracy i ciągłego pressingu, która musi być zbudowana gdy przejmujemy drużynę po kimś, kto nie przykładał do niej takiej wagi; doświadczeniach – zwycięstwach i porażkach – z których będą czerpać wiedzę i wiarę. Obaj menedżerowie lubią rotować składem, więc muszą mieć pewność, że cały skład jest gotowy w pełni.
Obaj też są menedżerami, którzy najlepiej czują się na boisku treningowym, pracując nad techniką i decyzjami piłkarzy za pomocą ciągłych ćwiczeń i instrukcji, które przyjęte mogą pomóc im w kluczowych momentach na boisku; niekoniecznie chodzi o pamięć mięśniową, ale bardziej o docenienie taktycznych niuansów i wprowadzenie ich do gry. Może to nie jest Barcelona pod wodzą Pepa Guardioli, lecz to bardziej skomplikowane niż ustawienie wszystkich za linią piłki i szukanie ścieżek rozegrania.
Najpierw piłkarze biegali dla Kloppa ile mogli, niekoniecznie wiedząc gdzie i kiedy biec. Potem natrafili na ścianę z powodów kondycyjnych, a sprawy nie poprawiły kontuzje. Środkowa część sezonu to nawał meczów i nagromadzenie urazów.
Mimo to, nawet bez odciśnięcia swojego piętna za pomocą rynku transferowego, to najlepsza drużyna Liverpoolu od sezonu 2008/2009.
Szóstka występująca z przodu w kampanii 2013/2014 była wybitna, a Luis Suarez wybijał się ponad wszystkich w lidze. Byli lepsi, jako piłkarze, niż ci których ma do dyspozycji Klopp, lecz jego ekipa jest młodsza i wciąż się rozwija. Klopp nie odziedziczył takiego geniusza w składzie jakim jest Suarez, ani ikony jaką jest Gerrard, który mimo powolnego spadku formy, był świetny przez cztery czy pięć miesięcy jako cofnięty rozgrywający.
Brendan Rodgers nie miał szczęścia w tamtym roku, mimo posiadania Urugwajczyka w składzie i prawie żadnych meczów pucharowych do rozegrania, co pomogło utrzymać liczbę kontuzji na poziomie minimum. Radość płynąca z ostatniej serii pod wodzą Kloppa pokazuje jak wiele musiał Niemiec zmienić oraz że wcześniej te rzeczy wydawały się bez znaczenia.
Ta ekipa z 2013 i 2014 roku była wyjątkowo ekscytująca, ale to była tylko połowa drużyny. Trzeba tu przywołać wizję pantomimy konia, z obrońcami mającymi głowy w czyichś tyłkach. Przyczyną takiego stanu był fakt, że defensywa nie dostawała nawet ułamka pomocy ze strony drugiej linii – żaden środkowy obrońca nie wyglądał dobrze pod wodzą Rodgersa z powodu otwartości środka pola. Pamiętamy jednak Skrtela za jego bramki strzelone po drugiej stronie! A mimo to… prawie się udało.
Teraz wszystko wydaje się być stabilniejsze. Może obrona nie jest doskonała, ale jako całość wydają się być solidniejsi. Sprawiają wrażenie spójnej całości.
Rodgers natomiast był niepocieszony z przyjścia Mario Balotellego, symbolu wszystkiego co złe w nowoczesnej piłce: wielki talent, prawdopodobnie miły gość, ale jego apatia wędruje razem z nim z klubu do klubu jak zaraza.
Piłka nożna jest teraz zdecydowanie bardziej na świeczniku niż kiedyś: więcej transmitowanych meczów, większa uwaga mediów (popatrzcie na gazety sprzed lat 90-tych); obecność Internetu; większa ilość kamer i środków mierzących dane na stadionach, do tego stopnia, że nawet splunięcie nie pozostanie niezauważone; i tak dalej. Dodatkowo, piłkarze dostają coraz bardziej absurdalne gaże i stają się pionkami w rozgrywkach mega-agentów.
To nas doprowadza do dwóch bliźniaczych niebezpieczeństw: strachu i samozadowolenia. Dodajmy do tego wielką rotację graczy w klubach, z czego niektórzy nawet nie chcą być tam gdzie trafiają. Łatwo się przez to pogubić i zatracić poczucie bycia drużyną. Dostajemy zbieraninę osobnych części, z których wszystkie chcą czegoś innego, w tym na przykład odpalenia fajerwerków w łazience.
Dlatego Klopp jest tak dobrym wyborem dla Liverpoolu – stosuje ultranowoczesną taktykę, ale jednocześnie wie jak scalać drużynę i ją inspirować. Niektórzy mogą nauczyć się zarządzania zasobami ludzkimi z książek, ale Klopp ma do tego naturalny dar.
Jest wielu bardzo dobrych menedżerów, którzy nie są tak uczuciowi i radośni, lecz Klopp, oprócz scalania drużyny, potrafi ją srogo zgromić gdy trzeba. Mimo wszystko, na koniec każdego meczu wyściskuje każdego ze swoich graczy. Wyklucza ze składu tych, którzy grają słabo, nie ze względu na osobiste animozje. Nie ma tu ukrytych zamiarów, które mogą wywoływać niechęć.
W trakcie sezonu, w którym duże kluby implodowały, jedność okazuje się być bardzo istotna. Dotychczas, poczucie wspólnoty mogło doprowadzić jedynie do pewnego etapu, lecz teraz wydaje się to zmieniać. Leicester i Spurs utrzymują ciągłość, eliminując w dużym stopniu potrzebę polegania na wielkich nazwiskach.
Możliwe, że osiągnęliśmy szczytowy moment, w którym drużyny budowane za wagony pieniędzy nie mogą rekompensować braku serca do gry i wkładanego wysiłku kupioną jakością, szczególnie gdy źle trafiają na rynku transferowym. Po zmianie klubu, adaptacja często zajmuje dużo czasu, a największe kluby zwykle mają mniej czasu na wszystko.
Apatia wśród bogatych klubów jest prawdopodobnie spowodowana trzema problemami z menedżerami: są niewystarczająco dobrzy (chociaż jeśli Pellegrini wygra Ligę Mistrzów, będzie trzeba to zrewidować); są niedostosowani do klubu i jego fanów; lub są na tyle niebezpieczni i toksyczni, że klub (w zachodnim Londynie) niemal rozpada się z powodu wewnętrznych tarć, które zmąciły wodę. Chelsea była jedynym klubem, który miał dobrego menedżera o właściwym kalibrze, dostosowanego do klubu, lecz w tym przypadku autodestrukcja była bardzo rychła.
Możliwe, że jest jeszcze czwarty powód, dotyczący szczególnie czwartego najbogatszego klubu: stagnacja, po dwudziestu latach na jednym stanowisku, oraz fakt, że każdy sezon kończy się fiaskiem bo piłkarze nie byli wystarczająco dobrzy lub spragnieni sukcesu w różnych momentach kampanii – z Ligą Mistrzów i pucharami krajowymi, które wpływają na ich możliwość podążenia ścieżką ku tytułowi. W Arsenalu zawsze jest ściana, z którą się zderzają, zwykle związana z wiosennym nagromadzeniem meczów i słabnącymi graczami.
Wielu znanych fanów Arsenalu chciało Kloppa na stanowisku ich ulubionego klubu, lecz nigdy nie uważałem, by tam pasował. Jego futbol to coś więcej niż „heavy metal”; są też elementy klasyki. To jak V symfonia Beethovena grana przez trashmetalowy zespół na podkręconych obrotach.
To coś pięknego, lecz raczej bezwzględnego. W pewnym sensie, można to podsumować patrząc na Jamesa Milnera: bieganie maratonów, przechwytywanie zagubionych podań i dośrodkowania, które są dziełem sztuki (chyba, że wykonywane z narożnika boiska).
Popatrzmy też na Adama Lallanę, reprezentanta wagi lekkiej, na którego wykończeniu nie można nigdy polegać, lecz biegającego wszędzie oraz tworzącego miejsce i szanse. Ta dwójka daje więcej okazji dla jeszcze lepszej gry Philippe Coutinho, Roberto Firmino, Daniela Sturridge’a i Divocka Origiego, a także wybijających się młodziaków, takich jak mający urok Johna Barnes’a Ojo. Przedwczoraj, The Reds zdewastowali sąsiadów zza miedzy. Po raz pierwszy mogę stwierdzić, że nawet 10:0 nie byłoby przesadą.
Doświadczyliśmy wygranej, którą trochę umniejsza fakt, jak beznadziejny był Everton, lecz jednocześnie ten fakt dodaje jej smaku. Im gorszy był Everton, tym większą to frajdę wszystkim sprawiało, nawet gdy zaczęło to się wydawać zbyt łatwe, łatwiejsze niż sport na takim poziomie powinien być. Nie jestem fanem popisywania się, ale gdy prowadzisz 4:0 i jeden z rywali próbował złamać nogę twojemu koledze wydając się być przy tym dumny, a jego fani śpiewają jakieś chore piosenki, chrzanić to, zabaw się ich kosztem. Lallana, teraz możesz przekładać nogi nad piłką; Coutinho, teraz możesz grać główkami i żonglować piłką na skrzydle; Sturridge, możesz strzelać patrząc w zupełnie inną stronę.
Wszyscy wiemy co to wszystko oznacza w tej części sezonu, gdy zaraz rozegrają dwa mecze z Villarealem. Ale nawet jeśli the Reds się zatną, jak ktokolwiek mógłby nie być zainspirowany takim sezonem i samym Jürgenem Kloppem? To sezon, w którym widzieliśmy rozkwit młodych piłkarzy, ewolucję już uznanych i kreowanie się szalonego stylu piłki, który zapiera dech w piersiach.
A Niemiec ledwo co zaczął.
Paul Tomkins
Komentarze (4)
"Bardzo lubie placki, za 3 dni asteroida uderzy w ziemie ale nic to bo kosiarki sa na wyprzedazy"
ja uważam że jeśli uda się awansować do Champions League to mistrzostwo będzie realnym celem, brak awansu zaprzepasci szanse sprowadzenia takich piłkarzy jak Dahoud czy Goetze. nie wolno też patrzeć przez pryzmat tego sezonu...konkurencja w przyszłym będzie nieporównywalni silniejsza