Spięcie na linii Klopp – The Kop
Jürgen Klopp nie był zadowolony z zachowania kibiców podczas sobotniego meczu. Fani z The Kop mają jednak w zwyczaju idealizować menedżerów swojego zespołu. Klopp powinien zacząć się przyzwyczajać.
Jürgen Klopp zakochał się w romantycznej idei Liverpoolu. Gdy przybył na Anfield spodziewał się zastać klub w letargu, ale rzeczywistość nieco odbiegała od tej wizji. Niezależnie od wrażenia, jakie wywarło na nim nowe miejsce pracy, Klopp z determinacją podszedł do zmieniania Liverpoolu na modłę swoich wyobrażeń.
Od samego początku Niemiec dążył do tego, by kibice na stadionie realizowali swój potencjał do zagrzewania drużyny do boju nie tylko od święta, ale podczas każdego meczu. Chodziło mu o to, by w starciach z Hull City, Burnley czy – jak w zeszłą sobotę – z Leicester, z trybun płynął taki sam gromki i energiczny doping, jak na meczach z Manchesterem United, Chelsea czy jedną z wielkich drużyn z kontynentu.
Klopp chce, by wyjście na mecz stało się doświadczeniem jak najbliższym wypadowi na rockowy koncert. Niemca nie interesują widzowie. On chce, by fani byli uczestnikami spektaklu. Jest nie tylko menedżerem, ale też choreografem, a nawet cheerleaderem. Liverpool powinien na stałe zapewnić mu dostęp do megafonu, by z linii bocznej boiska mógł komunikować się bezpośrednio z kibicami z The Kop. W strefie technicznej Klopp jest wszędobylski i bezustannie trzyma rękę na pulsie. W jednej chwili wydaje polecenie Lucasowi Leivie, a kilka sekund później wydziera się już na grubasa z rzędu H, który minutę wcześniej jęczał, że nie podoba mu się gra zespołu.
Jürgen Klopp już kilkakrotnie starał się podczas meczu przekazać coś kibicom. Jego szalona gestykulacja sprawia, że można go oglądać z równym zaciekawieniem, co zawodników biegających za piłką. Po raz pierwszy tego typu zachowanie trenera można było zaobserwować po przegranym meczu z Crystal Palace na samym początku kariery Niemca na Anfield. Klopp potępił wtedy zachowanie kibiców wychodzących ze stadionu przed zakończeniem meczu. W Liverpoolu niejako tradycją stało się już to, że wiele osób znika z trybun na dziesięć minut przed końcowym gwizdkiem, chcąc uniknąć korków na M62 i w tunelach pod Mersey. Dlatego zachowanie menedżera z początku wzbudziło konsternację.
Później Klopp zrugał kibiców za bezczynność i ciszę w finale Ligi Europy w Bazylei, gdy Liverpool oddał prowadzenie Sevilli. Można się długo rozwodzić nad konkretnymi przyczynami takiego zachowania fanów. Po pierwsze, jeżeli chce się mieć taką oprawę i wsparcie kibiców, jak w Stambule w 2005, należało przekonać Uefę, by wybrała stadion, na który kibice przyjezdni dostaną w ogóle bilety. Ponadto większość kibiców siedzących na trybunie zarezerwowanej dla fanów Liverpoolu nie była w stanie dobyć głosu ze względu na szokujący fakt pozostawania na boisku koszmarnie grającego Alberto Moreno.
W zeszłą sobotę gniew Kloppa skupił się na tych, którzy wyśpiewywali jego nazwisko, gdy Liverpool bez specjalnych problemów rozjeżdżał mistrzów kraju. Wyjaśnienie, jakiego udzielił trener wraz z prośbą, by się to już nie powtarzało, jasno wskazuje na brak zrozumienia przyczyn zachowania kibiców. Liverpool wygrywał 3-1, a do końca spotkania pozostawało jeszcze 30 minut. Panowała wesoła atmosfera. Klopp przyśpiewkę odebrał jako pieśń zwycięstwa, a nie akt docenienia jego pracy. Niemiec błędnie wyczuł wśród kibiców samozadowolenie. Pobiegł wzdłuż linii bocznej, by zbesztać fanów z The Kop, gdy Vardy prawie strzelił bramkę kilkanaście sekund po odśpiewaniu spornej przyśpiewki. Gdyby nie fakt, iż przed meczem wśród kilku legend Liverpoolu przedefilował Phil Babb, zachowanie Kloppa byłoby najdziwniejszym momentem sobotniego popołudnia.
Wybór momentu przez menedżera był dosyć niefortunny. Całą sytuację można potraktować tylko jako nieporozumienie między przedstawicielami odmiennych kultur. Kibice Liverpoolu nie śpiewali nazwiska Kloppa, bo stwierdzili, że mecz jest już wygrany. Zrobili to, bo prawdziwą miłością darzą zarówno menedżera, jak i styl gry, jaki cechuje jego drużynę. Gdy wśród kibiców panuje tego rodzaju euforia, w ten właśnie sposób ją wyrażają. Gdyby Klopp przejrzał klubowe archiwa, dowiedziałby się, że przyśpiewka na cześć menedżera jest stałą częścią kibicowskiego repertuaru. Tego rodzaju pieśni wykrzykuje się zarówno przy wyniku 0-0, jak i 3-1.
W żadnym klubie nie gloryfikuje się menedżerów w takim stopniu, jak w Liverpoolu. Klopp może chcieć, by pochwały spływały tylko na zespół, ale na Anfield może o tym zapomnieć. Kilkadziesiąt lat temu, za czasów Billa Shankly’ego postanowiono, że każdy menedżer Liverpoolu musi uosabiać wartości i aspiracje klubu, który reprezentuje. Wtedy rozpoczął się ten kult. Na starych nagraniach z Anfield z lat 60 i 70 wyraźnie słychać nazwisko Shankly’ego, a później Boba Paisleya śpiewane do melodii „Amazing Grace”.
W większości klubów menedżer nie jest w takim zakresie utożsamiany z drużyną. Od zawsze dziwiło mnie, dlaczego na takim Old Trafford Sir Alex Ferguson nie był co tydzień bohaterem pieśni śpiewanych przez kibiców, niezależnie od tego ile europejskich tytułów wygrał ze swoim zespołem. W Liverpoolu całą gamę menedżerów witano z nieufnością, by z czasem zacząć ich akceptować, a później sławić jako bohaterów – w niektórych przypadkach trener zaczynał przypominać kogoś w rodzaju przywódcy kultu. Weźmy na przykład Gerarda Houlliera. Tak samo traktowano Rafę Beniteza. Nawet Brendan Rodgers stał się obiektem uwielbienia, gdy poprowadził zespół do zdobycia drugiego miejsca w tabeli. Nie trzeba chyba wspominać, że wyjątkiem był Roy Hodgson, który nie mógł liczyć na miłość kibiców.
Nie dało się uniknąć podobnego zamieszania w przypadku Jürgena Kloppa. Od momentu, gdy drużyna zaczęła imponować swoją grą widać było, jak sprawy się potoczą. Przed sobotą natężenie pochwalnych śpiewów było mniejsze, ale teraz już zdecydowanie rośnie. W chwilach takich, jak wygrana z Leicester kibice z The Kop zawsze już będą skandowali nazwisko menedżera swojego zespołu.
Klopp to niezwykle charyzmatyczny facet, ale trochę dziwak. Nie tylko nowa trybuna Main Stand wlała w kibiców nową siłę. Jest to w dużej mierze właśnie zasługa niemieckiego menedżera. Uosabia on wszystko, co kochają kibice z The Kop: to wojownik, ciężko pracuje, jest błyskotliwy, nie gardzi dobrym piwem i lubi sobie zapalić, ma obsesję na punkcie futbolu, mówi zawsze to co myśli i ma w sobie prawdziwą pasję – nie tylko rozumie piłkę nożną, ale analizuje każdy jej aspekt, a poza tym po prostu czuje ten sport.
Gdy Liverpool wygrywa w takim stylu jak w sobotę, interwencje takie, jaką ostatnio popisał się Klopp, zostaną wybaczone jako część jego uroku. Sytuacja może się jednak zaostrzyć, jeżeli menedżer będzie sobie pozwalał na tego typu zachowania po meczach przegranych. Jeżeli Jürgen Klopp toleruje pochwalne pieśni na swój temat dopiero, gdy jego drużyna wypracuje sobie pokaźną przewagę, jest to chyba najlepsza zachęta dla piłkarzy, by strzelali co najmniej po cztery bramki na mecz.
Chris Bascombe
Komentarze (4)
Typowy Brytol zawszę będzie wznosił triumfalne pieśni kiedy drużynie "idzie" i wychodził z podkulonym ogonem w 80tej minucie kiedy "nie idzie". Zamiast swym dopingiem zainspirować do ostatniego wysiłku,zupełne zaprzeczenie idei kibicowania.Ja nigdy tego nie zrozumiem,ale przyzwyczaiłem się. Kloppowi pewnie też będzie trudno,zwłaszcza mając w pamięci obrazki z Niemiec. Jednak Dortmundzka "żółta ściana"to inna mentalność,ale i jakość kibicowania.The Kopp ciągle jedzie na estymie z przed lat,jednak dziś jest cieniem samej siebie. Wśród angielskich wyjazdowiczów wywołuje dziś uśmiech politowania,a jeszcze 20lat temu wciskała ich w podłoże swoim rykiem. Wystarczy przyjrzeć się zbliżeniom fanów tam siedzących,aby zrozumieć czemu tak się dzieje.
Na szczęście wciąż można być dumnym z fanów The Reds jeżdżących na wyjazdy i zdzierających gardła za klub,przynajmniej tych krajowych,bo na kontynencie różnie to wygląda.