Kolumna Jamiego Carraghera
Zastanawialiście się kiedyś jak duży odsetek piłkarzy Premier League jest zadowolony z życia? Wiele osób spojrzy na to pytanie i natychmiast pomyśli o pieniądzach, uwielbieniu i sławie, jednocześnie stwierdzając, że niemożliwe jest być niezadowolonym z takiego życia.
Chcę przedstawić swoją historię w związku z męczarniami Aarona Lennona. Miałem z nim ograniczony kontakt, byliśmy razem na Mistrzostwach Świata w Niemczech w 2006 roku i nigdy nie zapomnę problemów, jakie sprawiał Ashleyowi Cole'owi na treningach. Aaron to spokojny chłopak, a w najwyższej formie jest ekscytującym piłkarzem, który dobrze grał w Leeds i Tottenhamie, a teraz kontynuuje to w Evertonie. Nie znam go za dobrze, ale wiem, że przeszedł okropne męczarnie i mam nadzieję, że się po tym wszystkim pozbiera.
Jego przeżycia zmusiły mnie do refleksji. Piszę od czterech lat i często rozważałem poruszenie tematu mentalnych trudów związanych z byciem piłkarzem. Teraz jest na to odpowiedni moment.
Czy można cieszyć się życiem zawodnika na topie? W moim przypadku jakoś to przetrwałem. Oczywiście moja kariera dostarczyła mi niezapomnianych chwil, ale w najlepszych latach mojej kariery odwiedzałem Billa Beswicka, psychologa sportowego znanego mi z reprezentacji Anglii, przez dwa, może trzy miesiące.
Jestem przekonany, że pytając menedżerów o mój największy atut padła by jedna odpowiedź - psychika. Potrzebowałem jej jak ryba wody jeśli chciałem osiągać sukcesy. Miałem jednak zwyczaj wywierać na samym sobie ogromną presję i w pewnym momencie zdecydowałem, że muszę porozmawiać z kimś spoza Liverpoolu.
Presja wywołana moją własną ambicją sprawiała, że odbijało się to na moim zachowaniu. Jeśli mecz źle nam poszedł, to ten zły nastrój wracał ze mną do domu. Potrafiłem być opryskliwy względem moich dzieci i ciągle byłem rozdrażniony.
Z drugiej strony nie podobał mi się wpływ sławy na moich bliskich. Moja żona rzadko chodziła na mecze Liverpoolu, ale jeśli była poza domem w sobotę to zawsze pytała kogoś o wynik. Jeśli wygraliśmy czuła ulgę, gdyż oznaczało to, że wrócę do domu w dobrym nastroju.
Ciężko było rozmawiać o tym z menedżerami Liverpoolu - oni mieli wystarczająco problemów, a nie chciałem zrobić niczego, co spowodowałoby, że we mnie zwątpią. Nie mogłem rozmawiać o tym z przyjaciółmi, ponieważ oni nie rozumieli w pełni jak wymagające jest bycie na topie.
Niektórzy piłkarze potrafili zostawić zły wynik na Anfield, ale ja? Nie ma mowy. Zająłem się prowadzeniem dwóch restauracji w Liverpoolu by oderwać się od piłki, ale przed otwarciami obu z nich zaliczyłem złe występy i nie potrafiłem cieszyć się imprezami. Czułem, że muszę zostać ukarany.
Właśnie przez to uczucie poszedłem spotkać się z Billem. Wyrzuciłem z siebie mnóstwo rzeczy i nauczyłem się lepiej to kontrolować. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę się zmienić i poznałem swoją motywację - strach przed porażką przy okazji każdego meczu i wieczne uczucie, że mam coś do udowodnienia.
W moich najlepszych latach zawsze czułem, że fani Liverpoolu idą na stadium myśląc: "skoro mamy Steviego i Carrę wszystko będzie w porządku". Na wyjazdach, zwłaszcza tych ważnych na Old Trafford i Stamford Bridge, zadręczałem się myślą, że przegramy jeśli źle zagram.
Mówiąc krótko, byłem w drużynie żeby nie tracić goli, a Stevie był od ich strzelania. To wszystko stało się tak poważne, że po niektórych ważnych zwycięstwach - jak z Chelsea - nie czułem radości z wygranej, a raczej ulgę, że nie przegraliśmy.
Nic takiego nie miało miejsca gdy byłem młodszy. Gdy po raz pierwszy przebijasz się do drużyny jesteś samolubny, koncentrujesz się wyłącznie na tym, by samemu grać dobrze. Z biegiem czasu zaczynasz być bardziej odpowiedzialny i grasz dla drużyny, ale u mnie doszło do to etapu, na którym nie dopuszczałem możliwości popełnienia błędu.
Nienawidziłem spotkań przed przerwami na mecze reprezentacji. Co jeśli przegramy? Co jeśli źle zagram? Którakolwiek z tych ewentualności oznaczała dwa tygodnie mentalnej katorgi, bezsenności i momentami siedzenia w domu przez kilka dni z rzędu.
Złość i przykre doświadczenia kiedyś mnie napędzały, ale to było strasznie wyczerpujące. Nawet teraz, gdy jestem na emeryturze, gdy ludzie pytają mnie głównie o Stambuł, przygody w Lidze Mistrzów i chwalebne dni w Cardiff, nawet mimo tego nie mogę wymazać z pamięci tych złych momentów. Zawsze tam będą.
Pamiętam jak sprokurowałem karnego w ostatniej minucie na Upton Park, przegraną 3:0 na Goodison w 2006 roku, podanie do tyłu do piłkarza Zenitu w lutym 2013 roku, po którym odpadliśmy z Ligi Europy w moim ostatnim sezonie. Podam wam kolejny przykład. Po wygranej z West Ham w finale Pucharu Anglii w 2006 roku powinienem rozkoszować się świętowaniem z kibicami z otwartego autobusu, ale zamiast tego rozpamiętywałem swoją bramkę samobójczą.
To wszystko sprawia, że nie podjąłem jeszcze decyzji o zostaniu menedżerem. Osiąganie sukcesów w tej roli będzie wymagało ode mnie przeżycia tego wszystkiego raz jeszcze i zastanawiam się, czy jestem w stanie to zrobić. Teraz widzicie dlaczego potrzebowałem spotkać się z Billem Beswickiem.
Nawet przez myśl nie przechodzi mi porównywanie mojej sytuacje do tego, przez co przeszedł Aaron Lennon, ale niech to posłuży za przykład cierpienia, jakie jest związane z byciem profesjonalnym piłkarzem. Szczerze wierzę, że presja w dzisiejszych czasach wciąż rośnie, a napędzają ją media społecznościowe. Piłkarze logują się na Twittera, Instagrama lub Facebooka i widzą przeróżne komentarze. Same mecze są analizowane na poziomie, o jakim 20 lat temu nikomu się nie śniło. Wiem, bo jestem tego częścią.
W tym miejscu chciałbym wrócić do czegoś, co powiedział mi Bill:
- Przeciętny człowiek na ulicy myśli, że z powodu swojej sławy jesteś nadzwyczajną osobą. Nie jesteś. Jesteś zwyczajnym człowiekiem z nadzwyczajnymi umiejętnościami.
I taki jest tego morał - wszyscy jesteśmy tacy sami. Wszyscy mamy momenty zwątpienia, obawy i niepewności, ale przede wszystkim wszyscy wiemy, że życie nie jest łatwe.
Jamie Carragher
Komentarze (2)