Liverpool - miasto, które nie świętuje
Kiedy obecny sezon się rozpoczynał, a Liverpool pędził w doskonałym stylu po zdobycie upragnionego tytułu po raz pierwszy od 30 lat, nikt nie spodziewał się, że miastu nie będzie dane świętować wymarzonego zwycięstwa. Zapraszamy na felieton Simona Hughesa.
W środę w Melwood dało się zauważyć pierwsze oznaki życia.
Kilka samochodów co dwadzieścia minut wjeżdżało na teren ośrodka, a rozmowy pomiędzy strażnikami a personelem zwykle zaczynały się od zdania: „dawno się nie widzieliśmy!”
W oddali słychać dźwięk kosiarki ostrożnie poruszającej się po boisku, a w powietrzu unosi się zapach świeżo ściętej trawy.
Na balkonie, który rozciąga się od stołówki aż do gabinetu Jürgena Kloppa widać sprzątaczkę z mopem, która następnie chwyta ścierkę i na kolanach czyści każdy dostrzeżony kurz.
- Po długiej przerwie teraz jest tu całkiem tłoczno – zauważa mieszkaniec Deysbrook Lane, dodając, że czekał na przeprowadzkę Liverpoolu tego lata do nowego ośrodka treningowego w Kirkby, zanim w marcu cały świat się zatrzymał, wstrzymując również te plany.
- Może znowu chcą zacząć…
To był 44 dzień krajowego lockdownu, a 45 dnia ogłoszono, że zawodnicy Liverpoolu, w grupach dwu lub trzyosobowych otrzymali pozwolenie na korzystanie z centrum treningowego w ramach indywidualnych treningów sportowych.
W ten weekend wypadają 47 i 48 dzień zamknięcia. Liverpool powinien mierzyć się na Anfield z Chelsea, jednak tak się nie stało.
Jordan Henderson powinien podnosić trofeum Premier League na stadionie wypełnionym kibicami w czasie ostatniej gry tego sezonu, ale nie może.
Miasto powinno świętować zdobycie pierwszego tytułu ligowego od 30 lat, ale nie będzie.
- Ja i tak nie ruszyłbym na miasto, jestem kibicem Evertonu – zdradza pewien mieszkaniec.
Wydaje się ważne, by o tym pamiętać. W końcu w Liverpoolu mimo wszystko jest także drużyna Evertonu i sprawiedliwie będzie założyć, że część ich kibiców nie ma nic przeciwko temu, żeby przez jakiś jeszcze czas nie nastąpił powrót do piłki nożnej – a to tylko dlatego, że opóźni to sukces the Reds.
Mężczyzna mówi, że jest po sześćdziesiątce i ma na imię Paul. Zwykle miał karnet sezonowy na mecze rozgrywane w Goodison Park, potem jednak, dekady temu, założył rodzinę i jego priorytety uległy zmianie. Kupił dom przy ulicy obok Melwood, ponieważ w latach osiemdziesiątych była to jedna z najtańszych okolic w West Derby, znajdująca się na przedmieściach, zapełniona ludźmi z różnych klas i położona jedynie 5 mil od centrum miasta.
W głębi duszy Paul chce, żeby rozgrywki powróciły tak szybko jak to tylko możliwe, ponieważ byłby to znak, że rzeczywistość powoli zaczyna wracać do jakiejś wersji normalności.
Jednym z powodów, dla którego cieszył się z planowanej przeprowadzki Liverpoolu była wzrastająca na przestrzeni ostatnich 10 lat liczba samochodów pędzących po wąskiej ulicy, przy której znajduje się jego dom – w tym okresie liczba pracowników Melwood wzrosła wykładniczo.
- Wtedy wydawało mi się to wielką sprawą i byłem sfrustrowany – wspomina.
- Ale teraz już po prostu nie przejmuję się takimi rzeczami.
Czeka z utęsknieniem by móc znowu napić się filiżanki herbaty ze swoim sąsiadem, Billem – kibicem Liverpoolu, który stale mu dogryza w kwestii wyników Evertonu w derbach Merseyside.
- Możliwość, by znowu spotkać się i porozmawiać z Billem jest dla mnie cenniejsza niż jakakolwiek satysfakcja z faktu, że Liverpool straci szansę na swój wielki moment – podsumowuje.
Przez prawie siedem tygodni Merseyside było pogrążone w nienaturalnej ciszy.
Przed przerwą w rozgrywkach wynik Liverpoolu obejmował 29 rozegranych spotkań, z czego 27 zwycięstw, jeden remis i jedna tylko porażka z Watfordem. Zespół znajdował się na szczycie tabeli z ogromną przewagą 25 punktów, a do zakończenia sezonu pozostało 9 spotkań.
Wyrażanie frustracji związanej z losem zespołu, który stanął w końcu przed szansą na wymazanie 30-letniej, niechcianej historii w tak zdecydowanym stylu, brzmieć może samolubnie w chwili, kiedy nasza cywilizacja zmaga się z tak ogromnym zagrożeniem.
Jest jednak niemożliwym, by przechodząc przez jakąkolwiek część Liverpoolu, niezależnie od tego komu kibicujesz, nie pomyśleć o tym, jak wyglądałaby sytuacja, gdy życie mogło toczyć się normalnie.
Po wygraniu Ligi Mistrzów w czerwcu ubiegłego roku, około milion osób oglądało triumfalny przejazd autobusu i uczestniczyło w radosnej paradzie, która rozpoczęła się przy obwodnicy Queens Drive niedaleko Melwood, a zakończyła kilka godzin później przy Pier Head, nieopodal Royal Liver Building.
Tego popołudnia niezliczone tłumy próbowały wspiąć się na każde dostępne podwyższenie, aby tylko móc dostrzec Kloppa, z butelkami piwa w obu dłoniach oraz jego zawodników, z zawieszonymi na szyjach błyszczącymi medalami.
Kibice wspinali się na światła drogowe jak szympansy. Dorośli mężczyźni, prawdopodobnie zbyt starzy, by wspinać się na cokolwiek, krzyczeli na całe gardła. Żona Kloppa, Ulla, była w tym tłumie, a za nią setki osób, które dotarły na górne piętra w połowie wykończonego budynku niedaleko Albert Dock.
W takich momentach Liverpool może wyglądać jak Kalkuta czy Ćennaj. Teraz, w okresie zamknięcia, odrobinę trudniej znaleźć ducha tego miasta.
Spacer z Melwood na Anfield dobitnie pokazuje wyzwania, przez którymi dzisiaj stoi miasto, które stały się tym trudniejsze w okresie pandemii. Szczególnie w tych czasach, może się wydawać, że Liverpoolowi bliżej do brytyjskiego Detroit.
Moja trasa przebiega przez obrzeża Clubmoor, Tuebrook, a potem Lower Breck Road. To jedne z najbiedniejszych okolic miasta, które w ostatniej dekadzie obcięło budżet o 436 milionów funtów. Trzy tygodnie przez wybuchem epidemii, Liverpool Echo donosiło: „Służby odpowiedzialne za opiekę społeczną w Merseyside znajdują się pod olbrzymią presją – do czego należy dodać również wzrastającą presję wynikającą z niedofinansowania regionalnych szpitali, gdzie codziennym widokiem stały się wózki z pacjentami ustawiające się w kolejki na korytarzach”.
Gwałtownie wzrosło także korzystanie z pomocy lokalnych banków żywności, czego przyczyną jest „zgubny i wadliwy system zasiłkowy”, a ponadto nowe, szokujące dane wskazały, że nastąpił bezprecedensowy wzrost śmiertelności wśród niemowląt, co naukowcy przypisali w przynajmniej 1/3 rosnącemu ubóstwu wśród dzieci.
Kiedyś Liverpool był uznawany za jeden z najważniejszych portów Wielkiej Brytanii, który służył imperium przez stulecia. Kombinacja różnych powodów tłumaczy spadek jego znaczenia, który nastąpił po II Wojnie Światowej, a w latach osiemdziesiątych konserwatywny minister określił Liverpool mianem „najtwardszego orzechu do zgryzienia” dla wszystkich oponentów rządu Margaret Thatcher i - nim populacja miasta zmniejszyła się prawie o połowę - zalecił prowadzenie polityki minimalizowania kosztów.
Podczas gdy centrum miasta, częściowo zrewitalizowane za sprawą środków europejskich, zyskało światowy charakter, wystarczy odejść trochę dalej, by zobaczyć wciąż wyraźne blizny po tamtej dekadzie.
Może być absurdem, że ktokolwiek myśli o piłce nożnej w takiej sytuacji, ale kibic Liverpoolu prowadzący sklep nieopodal obecnie podupadłej, a niegdyś imponującej dzielnicy podmiejskich domów w Newsham Park podsumowuje, dlaczego ta kwestia nadal pozostaje ważna.
- Ponieważ to przypomina całej reszcie tego kraju, że nadal tu jesteśmy – mówi.
- I że się nigdzie nie wybieramy.
Sklepikarz nie jest odosobniony w swojej opinii, że pewne elementy współczesnego życia w Liverpoolu są obecnie gorsze niż miało to miejsce 30 i 40 lat temu.
Dla przykładu, wtedy kwestia bezdomności nie była palącym problemem miasta, jednak po upływie kilku dekad jest to plaga, z którą jak się wydaje lokalne władze nie są w stanie nic zrobić – a to za sprawą wszystkich cięć narzuconych przed rząd krajowy w ramach programów oszczędnościowych.
- Kiedy przejeżdżasz przez okolicę, może się wydawać, że na ulicach widać więcej osób niż to wskazane w czasach pandemii, jednak kiedy się przyjrzysz uważniej możesz dostrzec, że mnóstwo z tych osób po prostu nie posiada domu, do którego mogliby pójść – dodaje właściciel sklepu.
- Czy oni przejmują się piłką nożną? Niektórzy z nich są już tak długo wykluczeni ze świata, że nie jestem pewien, czy naprawdę wiedzą co się dzieje.
Także bliżej Anfield można dostrzec inne sygnały, że nie wszystkie rzeczy mają się tak, jak powinny.
W Liverpoolu zauważyć można dziwne zjawisko, polegające na tym, że większość drużyn piłkarskich została rozsiana po całym mieście. Everton gra w Walton, dwie mile od okręgu, od którego klub wziął swą nazwę. Niegrająca w lidze drużyna Marine została utworzona w Waterloo, ale gra w Crosby. Bootle gra gdzieś pomiędzy Netherton i Aintree, podczas gdy City of Liverpool obecnie używa tego samego skromnego stadionu co Bootle, pomimo tego, że obszar ten ma kod pocztowy Sefton, a nie Liverpoolu.
Klubem, który pozostał najbliżej swoich korzeni jest obecnie Lower Breck FC, którego teren znajduje się przy Lower Breck Road, skąd możesz dostrzec stalowy dach głównej trybuny Anfield.
- Liverpool i Lower Breck są zlokalizowane w zasadzie przy tej samej ulicy, ale nikt tego nie zauważa – mówi mieszkaniec, który nigdy nie udał się do Anfield Sports & Community Centre w dniu meczu, mimo tego, że to tylko dwieście jardów od jego domu. Słyszał jednak o frustracji klubu, która podobnie jak ta Liverpoolu, jest wyjątkowo bolesna.
Lower Breck prowadziło z dziesięciopunktową przewagą w North West Counties League Division One North, zanim rozgrywki zostały wstrzymane w marcu, a następnie unieważnione.
Jeśli taka sytuacja wystąpiłaby w obu klubach, znajdujących się tak blisko siebie pod względem geograficznym, zdaniem mieszkańca byłoby to „niesamowicie niesprawiedliwe”.
Można zobaczyć zamknięty The Cabbage Hall. Próbuję sobie przypomnieć, jak to wyglądało, kiedy to miejsce było przepełnione ludźmi w najgorętszy dzień w roku, a przed meczem tłumy wylewają się na zewnątrz, wszędzie widać było kufle i butelki z piwem. Dalej widać The Flat Iron i myślę o tych wszystkich ludziach, spoglądając w kierunku Anfield, gdzie znajduje się kolejny pub, The Albert, który od czasu ostatniego meczu Liverpoolu przeciwko Bournemouth stracił literę w swoim szyldzie i teraz wygląda raczej jak fragment utworu Szekspira: „he Albert”.
Dalej, wzdłuż Walton Breck Road, wiele frontowych drzwi w znajdujących się tam szeregowcach stoi otworem. Mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy siedzą na schodach w promieniach słońca jakby znajdowali się w Hawanie, niektórzy z nich mają na sobie słomkowe kapelusze i okulary przeciwsłoneczne, niektórzy palą papierosy.
Na skrzyżowaniu z Edith Road nieznajoma mi twarz załadowuje swój samochód. Ten około 40-letni mężczyzna nie był widziany od tygodniu z powodu koronawirusa. Przejeżdżający obok chłopak na rowerze pyta go, jak się czuje, na co ten odpowiada: „to najgorsza rzecz na świecie, naprawdę nie żartuję”.
Teraz czuje się już lepiej, ale wygląda na to, że otaczająca go społeczność słyszała o jego trudnej sytuacji zdrowotnej i ten temat wydaje się przeważać w większości rozmów. Trzy domy dalej od Anfield’s Centenary Stand, kobieta rozmawia ze swoją sąsiadką, a w obu frontowych oknach jej domu, jak również na drzwiach widnieją znaki z napisem: „proszę nie pukać, izoluję się”.
Zdiagnozowany wirus u mężczyzny mieszkającego przy tej samej ulicy sprawił, że schowała się w swoim domu, bo ma już ponad 70 lat.
- Próbowałam, ale w pewnym momencie nie masz już siły tego dalej robić – mówi, podkreślając jednak, że w dalszym ciągu utrzymuje bezpieczną odległość od wszystkich na ulicy.
Nie wszyscy mieszkańcy okolic Anfield lubią dni, w których rozgrywają się mecze, jednak tej kobiecie bardzo ich brakuje, ponieważ jest zagorzałą fanką Liverpoolu. Jej zaangażowanie odzwierciedla liverbird znajdujący się obok tabliczki z numerem jej domu.
- Poza tym spędziłam tutaj całe swoje życie, jestem więc przyzwyczajona – dodaje.
Dla niej normalnością są tysiące ludzi na progu jej domu i policyjne konie tworzące kordon na ulicy. Nie pamięta jak to wyglądało, gdy Liverpool ostatni raz sięgnął po mistrzowski tytuł w 1990 roku, ponieważ wówczas sukces był czymś zwyczajnym – 11 tytułów w ciągu 17 lat. Nikt nie spodziewał się, że ta passa dobiegnie końca.
- Będziemy musieli poczekać odrobinę dłużej, prawda? – mówi ze smutkiem, ale później przypomina sobie, że miasto przechodziło przez gorsze kryzysy.
Kuszące może wydawać się myślenie o Liverpoolu jako o uśpionym wulkanie, gotowym do eksplozji. I uśpienie to prawdopodobnie będzie musiało jeszcze trochę potrwać.
Jeśli nawet rozgrywki Premier League powrócą w czerwcu, a Liverpool sięgnie po tytuł wygrywając dwa z dziewięciu pozostałych spotkań, nie będzie możliwe świętowanie tego sukcesu w taki sposób, jak miało to miejsce w ubiegłym roku, na nabrzeżu Mersey, gdzie budynki tworzące The Three Graces opowiadają historię morskiej przeszłości miasta i jego rozkwitu.
Kiedy Titanic zatonął w 1912 roku, nazwiska zmarłych zostały odczytane z balkonu Albion House – kolejnego znaczącego punktu na końcu trasy, na której odbywała się parada. Po drugiej stronie ulicy znajduje się majestatyczny Cunard Building, w którym urzęduje pełniący od 8 lat funkcję burmistrza miasta Joe Anderson.
Kiedy przechodzę obok, widzę ośmiu robotników, w odblaskowych kurtkach, zajmujących się uszkodzonym rurociągiem. Pozostała część centrum miasta jest w zasadzie martwa, mimo tego, że jest 17, a więc w normalnych warunkach godzina szczytu. Wszystkie puby w dalszym ciągu są zamknięte, tak samo również stalowe okiennice barów w imprezowych dzielnicach miasta wokół Mathew Street i Bold Street.
Nawet mewy, zwykle tak dominujące w codziennym życiu w centrum Liverpooolu, wydają się mniejsze niż zwykle, a to ze względu na brak dodatkowego pożywienia w formie zwyczajowych odpadków z bułek i kanapek. Ich obecność w powietrzu została wyparta przez poczucie końca pewnej epoki.
Zapytałem robotników jakby to wyglądało, jakby Liverpool wygrał Premier League – jak myślą, jak miasto zareagowałoby w tych wyjątkowych okolicznościach.
W ubiegłym tygodniu Anderson zasugerował, że wznowienie rozgrywek Premier League jest niemożliwe, a to ze względu na jego obawy co do sytuacji, w której fani będą się gromadzić pod stadionem na Anfield – nawet jeśli Liverpool sięgnąłby po tytuł na neutralnym gruncie. Pomimo tego, że zaznaczył również, że jego zdaniem Liverpool powinien zdobyć upragniony tytuł, jego komentarze wywołały stanowczą odpowiedź działaczy klubu, którzy oskarżyli go o brak jakichkolwiek dowodów na poparcie tej „rozczarowującej” teorii.
Anderson jest fanem Evertonu oraz posiadaczem karnetu sezonowego na mecze w Goodison Park i zdarzało mu się wcześniej używać social mediów do prowadzenia dyskusji z fanami Liverpoolu, którzy oskarżali go o stronniczość.
- Zawsze jest skłonny działać w interesie Evertonu – mówi kibic the Reds trzymający łopatę w ręku, zwracając się jednocześnie do swoich dwóch kolegów kibicujących Evertonowi, by przestali się cicho śmiać i wzięli się do pracy.
- Nie chcemy przecież, żeby nam podarowali to trofeum. Chcemy dokończyć swoją pracę, kiedy będzie na to odpowiedni czas. Jeśli nie będziemy mieli takiej możliwości i jednocześnie i tak dostaniemy tytuł, w nadchodzących latach każdy będzie nam mówił, że nie udowodniliśmy, że jesteśmy zwycięzcami.
Słysząc to wtrąca się inny fan Liverpoolu, bardziej rozzłoszczony.
- Nie pokazuje nas w najlepszym świetle, prawda?
Robotnik ma tutaj na myśli Andersona. Liverpool z pewnością nie potrzebuje więcej krytyków, a istnieje poczucie, że burmistrz dokłada się do negatywnych emocji w mieście, które powinien reprezentować, nawet jeśli w tych trudnych czasach – tak jak każdy inny, także przedstawiciele władz – nie ma pojęcia kiedy i w jaki sposób sytuacja się rozwiąże.
Sugerując, że kibice Liverpoolu zachowaliby się nieodpowiedzialnie, bez konsultacji z jakimikolwiek władzami, które byłyby w stanie pomóc mu znaleźć rozwiązania, Anderson ryzykuje dalszym podziałem społeczności miasta, które i tak znajduje się pod finansową, a przez to i społeczną presją - a nie ulega wątpliwości, że ta sytuacja szczególnie wymaga jedności i solidarności mieszkańców, które są niezbędne przetrwać ten wymagający czas. Jak można się było spodziewać, jego uwagi i komentarze były w całości kwestionowane przez fanów the Reds, a poparte przez kibiców Evertonu.
Rywalizacja w Merseyside rzeczywiście ewoluowała od lat osiemdziesiątych, kiedy to te dwie drużyny były najbardziej dominującymi w Anglii a ich kibice, jak się zdaje, byli w stanie lepiej się zrozumieć, przede wszystkim dlatego, że wiele rodzin było w tej kwestii podzielonych – w tym moja własna.
Od tego czasu jednak sytuacja bardziej się skomplikowała, a następne lata były mniej wypełnione sukcesami. To dotyczyło obu klubów, jednak w szczególności Evertonu. Młodsza grupa fanów klubu, sfrustrowana niedociągnięciami zespołu szukała odpowiedzi. Jednocześnie w związku z działaniami niektórych kibiców swoich najbliższych rywali, które doprowadziły do tragedii na stadionie w Heysel w 1985 roku, wszystkie angielskie kluby utraciły możliwość występów w europejskich rozgrywkach - co w konsekwencji pozbawiło Everton szansy na zdobycie Superpucharu Europy.
W międzyczasie również kibice Liverpoolu utracili w części zdolność do śmiania się z samych siebie, wypracowując ostrzejsze podejście po tragedii w Hillsborough, kiedy to w stronę klubu posypały się pomówienia zapoczątkowane przez jedną z gazet, następnie rozpowszechniające się przez dekady wśród kibiców z innych części kraju - aż do czasu, kiedy w 2012 roku udostępnione zostały policyjne akta i prawda na temat tej tragedii wyszła na światło dzienne.
Kiedy więc fan Evertonu twierdzi, że dyskusje na temat piłki nożnej po obu stronach barykady stały się bardziej gorzkie, prawdopodobnie ma racje.
Mając na uwadze ten właśnie kontekst, Anderson powinien ostrożnie dobierać słowa, czy też jak bardziej stanowczo ujął jeden z robotników pracujących w cieniu Cunard Building: „powinien trzymać swoją gębę na kłódkę”.
Simon Hughes
Komentarze (0)