Andy Robertson o dowcipie i meczu Chelsea - City
Andy Robertson ujawnił, w jaki sposób nabrał członków z drużyny na to, że ubierze koszulkę Chelsea w wieczór, gdy potwierdziło się, że the Reds ostatecznie zostają mistrzami Anglii.
Skład Liverpoolu, wraz z Jürgenem Kloppem oraz sztabem trenerskim, spotkali się 25 czerwca, aby obejrzeć starcie między the Blues a Manchesterem City, rozgrywane na Stamford Bridge.
Robertson wraz z resztą zespołu widzieli, że jeśli City straci punkty na londyńskim stadionie, zostaną wówczas ogłoszeni mistrzami Anglii, tytułem na, który klub czekał od 1990 roku.
Gdy ekipa zebrała się w Formby Hall Golf Resort na Merseyside z nadzieją wspólnej celebracji tego wydarzenia, Robertson wpadł na pomysł przyjścia w koszulce Chelsea.
W swojej najnowszej książce, która miała premierę w zeszłym tygodniu, Robertson opisuje jak tamtego dnia wydobył z czeluści szafy niebieski trykot, który przysporzył mu tak wiele niepochlebnych reakcji na WhatsApp.
Młody kapitan reprezentacji Szkocji dokładnie opisał jak wyglądał wieczór, który zakończył trzydziestoletnie wyczekiwanie na dziewiętnasty tytuł mistrza kraju w historii klubu.
Oto co napisał:
Co powinieneś założyć będąc zawodnikiem Liverpoolu przygotowującym się na - być może - najlepszy dzień w twojej dotychczasowej karierze? To proste - koszulkę Chelsea.
Podobnie jak reszta chłopaków, szykowaliśmy się na grilla i mieliśmy nadzieję, że zamieni się w imprezę grupy, która celebruje zdobycie mistrzostwa. Poszedłem do szafy i wyciągnąłem koszulkę, którą Billy Gilmour dał mi kilka miesięcy wcześniej.
Nie ukrywam, koszulka była całkiem wygodna - celowałem jednak w kolor a nie dopasowanie. Zrobiłem szybkie selfie i od razu wysłałem to zdjęcie na naszym czacie grupowym.
"Chłopaki jaki jest dress code na dzisiaj" zapytałem i spotkałem się z całkiem pokaźną serią niepochlebnych odpowiedzi i gniewnych emoji, a mój telefon nie wyrabiał. "W takim razie pora na szorty i koszulkę", pomyślałem.
I tak nie mówiłem poważnie. Chciałem dać chłopakom małego kopniaka, ale nie ulegało wątpliwości, że w tą jedną jedyną noc, każdy kto wspiera Liverpool, kibicował Chelsea. Remis pozwoliłby nam stać się mistrzami.
W tamtym momencie to i tak była już kwestia czasu. Nawet jeśli City wygrałoby na Stamford Bridge, jedynym pytaniem pozostawało to "kiedy", a nie to czy uda nam się doprowadzić prowadzenie do końca. Jednak wyczekiwanie na ten upragniony tytuł przez trzydzieści lat sprawiało, że żaden kibic Liverpoolu nie chciał czekać ani dnia dłużej.
Owszem, byliśmy w bardzo komfortowej sytuacji. Gdybyśmy tamtego wieczoru skorzystali jedynie z tego, że spędziliśmy wspólnie czas przy świetnym jedzeniu i piciu to nikt nie mógłby narzekać. Ale jeżeli trofeum jest tak blisko, że w zasadzie możesz je sięgnąć, to myślisz już tylko o tym, aby ktoś wrzucił je w twoje ramiona.
Nie mówiłem o tym nikomu, ale nie miałem wątpliwości, że to będzie ten wieczór. To było jak przeznaczenie i czułem to od momentu kiedy schodziliśmy z boiska po pokonaniu Palace.
Naszym marzeniem było wygranie ligi na Anfield, ale nasi fani dali nam do zrozumienia, że jeżeli to nie wypali, to fajnie by było sięgnąć po mistrzostwo w domu naszych rywali. Gdy spotkaliśmy się w Formby Hall każdy liczył, że właśnie to się stanie.
Przywykliśmy do wspólnego oglądania meczów, jednak zazwyczaj odbywa się to w znacznie profesjonalnej atmosferze, co wyklucza jakikolwiek alkohol. Tym razem poczuliśmy się jak grupa kumpli, którzy spotkali się na meczu w pubie.
Siedzieliśmy w rzędach, uważnie obserwując to co się dzieje. Gdy Chelsea wysunęła się na prowadzenie pod koniec pierwszej połowy sporo osób była sceptyczna. Wszyscy im kibicowaliśmy jednak to było zbyt wcześnie na jakąkolwiek celebrację.
Mecz przybrał jeszcze ciekawszy obrót, gdy De Bruyne strzelił wyrównującą bramkę. Napięcie było ogromne, wszyscy darliśmy się do telewizora, gdy jakakolwiek decyzja nie była po myśli Chelsea, lub któryś z zawodników popełnił błąd albo zmarnował dobrą okazję. Byliśmy naprawdę zaangażowaniu. Czterdziestu facetów nagle milknęło, gdy City zaczynało dominować, zwłaszcza po tym jak Sterling trafił w poprzeczkę.
Po raz pierwszy w życiu przeżywałem to co moja rodzina, gdy ogląda moje mecze. Niech Bóg ma ich w opiece. Bycie zawodnikiem może być stresujące, zwłaszcza gdy stawka jest tak wysoka, ale przynajmniej jesteś panem swojego losu.
Jako fan wszystko co ci pozostaje to nadzieja na to, że twoja drużyna będzie w stanie coś ugrać, po części w twoim imieniu. Drugą połowę przeżywaliśmy w atmosferze krzyków, jak gdyby nasze krzyki z Fromby były słyszalne dwieście mil dalej, na Stamfod Bridge.
W zasadzie to jestem winien Tammy'emu Abrahamowi przeprosiny, ponieważ sporo na niego kląłem, gdy zmarnował kilka dogodnych okazji na prowadzenie. Piłka odbijała się w polu karnym City i okazję powinien wykorzystać właśnie Tammy, ale w jakiś sposób futbolówka nie trafiła do siatki. Dopiero przy powtórce zdałem sobie sprawę, że Fernandinho zagrał ręką.
Nawet nie przyszło mi do głowy, że stało się coś niezwykłego, gdy krzyknąłem "KARNY!". "Musisz go przyznać!". Gdy VAR wszedł do gry zobaczyliśmy kilka kolejnych ujęć, które jasno dały do zrozumienia, że musi zostać podyktowana jedenastka.
W tamtej chwili byliśmy jak każda osoba w czerwonej części Liverpoolu, krzycząca na telewizor i próbująca wpłynąć na losy spotkania wyłącznie za pomocą siły woli. Nie powinniśmy czuć, aż tak dużego napięcia, to było trochę nielogiczne.
Niezależnie od tego co by się wówczas stało, wciąż mielibyśmy kolejne siedem spotkań aby ugrać ten jeden punkt, gdyby City wówczas wygrało. Piłka nożna nie jest racjonalna. Ją się naprawdę czuje, a wtedy emocje biorą górę.
Dlatego wszyscy wrzeszczeliśmy na transmisję spotkania, na którą w żaden sposób nie mogliśmy wpłynąć. Historia mogłaby zostać przełożona, ale nie anulowana. Między innymi dlatego celebrowaliśmy tak jakbyśmy stali na the Kop, gdy Willian wykorzystał rzut karny.
Chelsea wygrywała 2:1, a City zostało pozbawione jednego zawodnika, jako że Fernandinho został wyrzucony z boiska. Musiało upłynąć kilka minut i zostalibyśmy mistrzami.
Udałem się do toalety. To nie były nerwy, a taktyczna decyzja. Wiedziałem, że jeżeli Chelsea utrzyma prowadzenie radość będzie przeogromna, a nie chciałem ominąć ani sekundy.
Siedziałem z przodu, obok Hendo do momentu, gdy Willian strzelił bramkę, trochę się z nim droczyć. Mówiłem mu, żeby zaczął szykować się do swojego przebierania nogami. Szturchnął mnie w bok i powiedział "Zamkniesz się Robbo?". "Jasne, żaden problem".
Gdyby City wygrało to podejrzewam, że on by mnie zabił. Nie chciałem znowu go prowokować. Nie było o tym mowy. Nie czułem już żadnego napięcia, ale inni tak.
Ali wyszedł na zewnątrz na ostatnie dziesięć minut, ponieważ nie był w stanie oglądać. Prawdopodobnie jedyną osobą na świecie, która mogła być wtedy bardziej zdenerwowana od niego, był mój tata.
Napisałem do niego i do mamy, Rachel i paru moich kumpli. Na tamtym etapie byłem jednak bardziej skupiony na meczu, niż na tym co się dzieje w telefonie.
Dziesięć. Dziewięć. Osiem. Siedem. Sześć. Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Jeden . . . . . . . .
. . . . . . . . “Campeones. Campeones. Olé, olé, olé! Campeones.
Campeones. Olé, olé, olé …”
Komentarze (2)