Prasa o zwycięstwie w meczu z Wolverhampton
Liverpool w świetnym stylu uczcił pierwszy od marca mecz rozegrany na Anfield w obecności kibiców, bezlitośnie pokonując Wolverhampton 4:0 i dając tym samym dowód swojej determinacji w walce o tytuł Premier League. Zwycięstwo z Wilkami pozwoliło the Reds na zrównanie się w tabeli z liderami – drużyną Tottenhamu.
Po pierwszej bramce spotkania strzelonej przez Mohameda Salaha kolejne gole zdobyli Gini Wijnaldum i Joël Matip, bramkę samobójczą trafił ponadto Nélson Semedo – a to wszystko na oczach 2 tysięcy szczęśliwych kibiców Liverpoolu, oglądających zespół Jürgena Kloppa po raz pierwszy na żywo od zdobycia po trzydziestu latach oczekiwania tytułu mistrzów Anglii. I zdecydowanie fani mieli powody do radości, oglądając jeden z najlepszych występów zespołu od momentu koronacji.
Wiele wcześniej mówiło i pisało się o tym, jaki wpływ na the Reds może mieć powrót kibiców na trybuny i zdaje się, że ten emocjonalny moment obudził w zawodnikach to, co najlepsze. Drużyna wysłała stanowcze ostrzeżenie wszystkim tym, którzy czekają na zabranie Liverpoolowi krajowego tytułu.
Krajowe media miały wiele do powiedzenia o niedzielnym meczu, tak więc poniżej przedstawiamy podsumowanie ich reakcji.
„Najbardziej kompletny występ Liverpoolu od czasu zdobycia tytułu”
Dominic King w artykule dla „Daily Mail":
Liverpool szczyci się tym, że jest miastem, które potrafi znaleźć odpowiednią piosenkę na każdą okazję i o 20 w niedzielny wieczór udowodnili, że mają rację.
Oh Happy Day – utwór grupy Edwin Hawkins Singers był wyborem DJ-a na Anfield, i te trzy słowa świetnie oddawały nastrój tego dnia. Kibice powrócili na trybuny po raz pierwszy od 11 marca, a więc po 39 długich tygodniach, a zespół, który tak uwielbiają zaprezentował się w sposób odpowiadający w pełni jego statusowi.
Szczęśliwcy, który mieli okazję znaleźć się na the Kop mogli zobaczyć mistrzów w jednym z ich najbardziej kompletnych występów od czasu, kiedy the Reds zakończyli 30-letni okres oczekiwania na upragniony tytuł. Na papierze mogło się wydawać, że Wilki są w stanie pokazać swoją wartość i stanowić uciążliwe wyzwanie dla Liverpoolu, jednak rzeczywistość okazała się całkowicie inna.
Chelsea i Tottenham mają naprawdę świetny sezon i obie te drużyny dysponują ogromnym potencjałem, Manchester City również wrzucił kolejny bieg i byłoby nonsensem twierdzić, że nie będą się liczyli w walce o tytuł, która nadejdzie wiosną.
Jednak nie można mieć złudzeń – Liverpool postawił poprzeczkę niewiarygodnie wysoko. Jürgen Klopp może wprawdzie czuć, że jego drużyna nie jest faworytem do zdobycia tytułu w tym sezonie, ale nie oszuka nikogo – a już na pewno nie kogokolwiek, kto był na Anfield.
Nie ma znaczenia ile osób było na Anfield, liczyło się tylko to, że byli. Można było usłyszeć piosenki toczące się echem przez Stanley Park już 45 minut przed pierwszym gwizdkiem. Było oczywiste, że kibice są gotowi by dać upust swym emocjom na stadionie.
Na pewno były ważniejsze okazje, ale to był przejmujący moment i wiadomym było, że w przypadku Kloppa nie ma żadnej szansy, by jego drużyna nie była przygotowana: historia odnoszenia przez niego zwycięstw w momentach, kiedy było to najbardziej potrzebne jest wzorowa i nie był w nastroju na to, by jego piłkarze kogokolwiek zawiedli.
Od początku można było mieć pewność, że będzie potrzebne coś niezwykłego, by zatrzymać Liverpool. Może nie stworzyli przed przerwą wielu okazji, ale sposób w jaki kontrolowali grę ich definiował, pokazał ich przewagę, która ostatecznie pozwoliła im na odniesienie zwycięstwa i dominację nad Wolverhampton.
Porównać to można do walki bokserskiej, w której bokser zostaje zapędzony do narożnika i nie jest w stanie odpowiedzieć na spadające na niego nieustannie ciosy od nieugiętego przeciwnika, który chce udowodnić swoją przewagę.
„Można było wyczuć, że jest to szczególna okazja i celem było coś więcej niż próba zdobycia trzech punktów”
Melissa Reddy napisała dla „Independent”:
Jürgen Klopp mógł to wszystko usłyszeć jeszcze zanim wyszedł z tunelu, ze swoim promiennym uśmiechem, prawą ręką uderzając w swoje serce i machając następnie do zgromadzonych na trybunach twarzy, których z taką niecierpliwością wyczekiwał.
Liverpool na spotkanie z Wilkami wybiegł wśród brzmienia oklasków, krzyków „dawajcie!”, a nawet w niektórych przypadkach wśród łez.
Po długich 269 dniach okres bez fanów na Anfield dobiegł końca, kiedy 1500 z nich mogło oglądać mecz na the Kop, a 500 na Main Stand.
Moment powrotu wypełniony był po stronie kibiców emocjami, tak samo jak również po stronie piłkarzy, mimo, że fanów była garstka w porównaniu do zwykle zapełnionego stadionu.
Znowu można było poczuć te emocje wypełniające boisko, szczególną okazję i że celem tego spotkania jest coś więcej, niż próba zdobycia trzech punktów. To co się wydarzyło, miało większe znaczenie.
Bring on the champions zdominowało przedmeczową ścieżkę dźwiękową, a przed samym meczem słychać było rozdzierające You’ll Never Walk Alone, po którym głośne brawa przywitały rozpoczynających spotkanie zawodników.
Każda odebrana piłka, główka czy udane podanie były nagradzane radością kibiców, którzy odpowiadali krzykami na wszystkie akcje spotkania.
Prawidłowe korzystanie z technologii VAR oraz kibice emocjonalnie reagujący na wydarzenia na boisku sprawiały wrażenie czystej fantazji po bolesnej rzeczywistości kilku ostatnich miesięcy.
Ostatni raz kibice na stadionie znaleźli się 11 marca, podczas spotkania z Atletico Madryt w Pucharze Europy – i biorąc pod uwagę szerszy kontekst ówczesnej sytuacji na świecie, już wtedy trybuny powinny być puste.
Teraz nie istnieje dla nich inne miejsce. Oglądali najlepszy zespół w Anglii na żywo po raz pierwszy od momentu, w którym zakończył się 30-letni okres czekania na zdobycie mistrzowskiego tytułu - co sprawiło, że piłka nożna znowu bardziej przypominała grę, którą kochamy, niż tę wersję, z którą ostatnio musieliśmy żyć.
„Zawodnicy Kloppa są zbyt mocno skupieni na zdobyciu 20. tytułu, by cieszyć się wspomnieniami z 19.”
Chris Bascombe dla „the Telegraph”:
Jeśli istnieje jedna, niewielka pociecha dla Liverpoolu za to, że mistrzowski tytuł zdobyli w okresie lockdownu, to jest to niewątpliwie fakt, że świętowanie tego sukcesu na Anfield ledwo się rozpoczyna, nie mówiąc nawet o zakończeniu.
Pewne zwycięstwo i występ w spotkaniu z Wolverhampton zostały potraktowane przez obecnych na stadionie jako początek parady zwycięstwa, która nie mogła się nigdy odbyć. Już zanim Nelson Semedo trafił samobójczą bramkę, ustalając wynik spotkania na 4:0, na stadionie panował imprezowy nastrój.
Oczywiście Jürgen Klopp i jego piłkarze nigdy nie będą w taki sposób postrzegali tych chwil ponownego nawiązania kontaktu z fanami. Są obecnie zbyt skupieni na zdobyciu 20. tytułu, by dalej przeżywać wspomnienia z ubiegłego sezonu. Radością Kloppa są obopólne korzyści wynikające z wpływu obecności kibiców na the Kop i opóźnionego świętowania zwycięstwa na samopoczucie zawodników the Reds.
Podczas tych chwil, kiedy Liverpool atakował – a działo się to często i w najlepszym stylu – można było się pomylić i założyć, że the Kop jest pełne fanów.
Nikt nie mógł przeoczyć tej dodatkowej mocy piłkarzy Liverpoolu, którzy zdeklasowali świetnego przeciwnika. Gole zdobyte przez Mohameda Salaha, Giniego Wijnalduma i Joëla Matipa potwierdzały przepaść dzielącą oba zespoły już przed niefortunnym błędem Semedo.
Ta kusząca perspektywa, że walka o tytuł mistrzów Anglii rozegra się pomiędzy Kloppem, José Mourinho i Pepem Guardiolą zaczyna wyglądać realnie. Liverpool zdaje się być w nastroju na to, by delektować się ostatnim sezonem, jednocześnie inspirując Kloppa do sięgnięcia ponownie po trofeum w tym roku.
„Zespół Kloppa swoim występem zademonstrował swoją jakość z kliniczną precyzją”
Paul Joyce napisał dla „the Times”:
Była 19:16, kiedy po 269 dniach oczekiwania kibice, którzy mieli wystarczające szczęście mogli znowu być na the Kop, śpiewając na całe gardła pieśń, która musiała czekać na swoją kolej aż trzydzieści lat.
Bring on the champions zabrzmiało na Anfield, które naprawdę ożyło. Proste żądanie, po którym nastąpiło rytmiczne skandowanie: „mistrzowie, mistrzowie, mistrzowie”. Zespół Jürgena Kloppa rozpoczął spotkanie, które z kliniczną precyzją zademonstrowało jakość the Reds.
Po zakończonym meczu trener Liverpoolu mówił:
- Jeśli nikt nie odniósł kontuzji, to jest to perfekcyjna noc. Niezależnie od tego jaka pogoda była na zewnątrz, na stadionie świeciło słońce.
W ostatnim okresie skupiono się tak bardzo na tym czego Liverpoolowi obecnie brakuje, w szczególności biorąc pod uwagę długą listę nieobecnych zawodników, że można przeoczyć tę iskrę, którą nadal posiadają.
Niesamowite zakończenie akcji przez Mohameda Salaha, a także Georginio Wijnalduma i Joëla Matipa, za każdym razem skutkowało niesamowicie głośnymi okrzykami ze strony 2000 kibiców, którzy zostali wpuszczeni na trybuny. Radość fanów wzbudziła też dojrzałość nastoletniego Curtisa Jonesa oraz nieustępliwość Andy’ego Robertsona.
Wolverhampton rozpoczęło spotkanie z radością i energią, które jednak szybko się ulotniły w najcięższej porażce w meczu z Liverpoolem od 1968 roku, którą przypieczętował samobójczy gol Nélsona Semedo. Nuno Espírito Santo opuścił Liverpool mając na pewno wiele do przemyślenia.
Komentarze (1)