SOU
Southampton
Premier League
24.11.2024
15:00
LIV
Liverpool
 
Osób online 1836

Premiera nowej książki o Jürgenie Kloppie


Pragniemy poinformować wszystkich fanów Liverpoolu, że 7 kwietnia nastąpi premiera książki Anthony'ego Quinna "Klopp. Mój romans z Liverpoolem" wydanej przez wydawnictwo Agora.

Słynna pieśń "You'll Never Walk Alone" nigdzie nie brzmi tak potężnie jak na Anfield. Kibice Liverpoolu to wyjątkowe i bardzo wymagające plemię. Z kolei Jürgen Klopp bez wątpienia należy do najlepszych i najbardziej szanowanych współczesnych trenerów. Czym Niemiec przekonał do siebie trudnych do obłaskawienia fanów z Merseyside? Nie tylko zdobyciem mistrzostwa Anglii po 30 latach posuchy i triumfem w Lidze Mistrzów po 14 latach przerwy. Klopp jest po prostu równym gościem! Kochamy go za poczucie humoru i cięte riposty. Za piłkarską pasję, łagodne usposobienie i świadomość własnych wad. Za to, że jego drużyny grają piękny, ofensywny futbol. Za to, że dba o każdego pracownika klubu i każdego kibica. Klopp naprawdę mówi: nigdy nie będziesz szedł sam.

Nie zawsze jednak było tak pięknie. Książka Anthony'ego Quinna to opowieść także o chudych latach Liverpoolu, o tęsknocie za trofeami, a także o mającym długą tradycję uprzedzeniu Anglików do Niemców. Autor gorącą miłością kocha swój klub, futbol i popkulturę, od liczb i dat woli uczucia i wartką opowieść - tak umieją pisać tylko Anglicy. W tej książce Liverpool i Klopp są sobie przeznaczeni, pasują do siebie jak pytanie i odpowiedź. Mimo że Quinn nie znosi "You'll Never Walk Alone"

Anthony Quinn urodził się w Liverpoolu w 1964 roku. W latach 1998-2013 pracował jako krytyk literacki i filmowy dla gazety „Independent”. Do tej pory napisał kilka książek: „The Rescue Man”, za którą otrzymał nagrodę Author’s Club Best First Novel (2009), „Half of the Human Race”, „The Streets”, która była nominowana do Nagrody Waltera Scotta (2013), „Curtain Call”, „Freya” oraz „Eureka”. Prywatnie jest wielkim fanem futbolu, a w szczególności klubu Liverpool. Z tej właśnie pasji narodziła się książka „Klopp: My Liverpool Romance” – swoisty pomnik dla trenera, który przywrócił „The Reds” miejsce w światowej elicie.

Poniżej prezentujemy Państwu wybrane fragmenty książki, które powinny wszystkich zachęcić do lektury!

Trenerzy piłkarscy raczej nie nadają się na bohaterów

Przede wszystkim nie jesteśmy wtajemniczeni w to, czym właściwie się zajmują, poza tym, że wybierają skład drużyny na mecz. Kluby należące do Premier League są zbudowane na podstawie struktury hierarchicznej – dyrektor taki, szef owaki – na pozór równie złożonej jak architektura pałacu wersalskiego. Kiedy jakiś klub odnosi sukces, jego zawodnicy zbierają pochwały. Kiedy klub przegrywa, to trener zbiera cięgi, ewentualnie ktoś najwyżej zauważy przelotnie, że „ci piłkarze powinni dobrze przyjrzeć się własnej postawie”. Przypatrujemy się trenerowi – dres z pompatycznym monogramem – gestykulującemu i pokrzykującemu na boisku treningowym, słuchamy, jak wygłasza swoje pomeczowe analizy, zastanawiamy się, jak długo utrzyma się na powierzchni. Dopiero po tym, jak odejdzie, wychodzi na jaw cała historia o konfliktach i atakach paniki. (Staram się nie myśleć o Grahamie Taylorze wspominającym swoje męki na stanowisku trenera reprezentacji Anglii i wyznającym, jak po wyjątkowo stresującym wieczorze obudził się w nocy „w przemoczonej piżamie”).

Z wyjątkiem garstki ekstrawaganckich dziwaków – takich jak Clough czy Malcolm Allison* – trenerzy to generalnie rasa pozbawiona wesołości. Wielu nosi się z niezmiennym wyrazem urażonej godności, ich pogarda dla „mediów” narasta do chwili, aż stają się niepotrzebni jako trenerzy i wówczas sami decydują się na przyjęcie pieniędzy od wydawców medialnych. To najbardziej ewidentny przykład tego, jak cienka i nierówna jest linia przebiegająca pomiędzy paranoją a egomanią. Trenerzy zazwyczaj są nadęci i ponurzy w przypadku przegranej i niewiele mniej radośni w razie wygranej. Podczas wywiadów telewizyjnych zachowują się, jakby byli na przesłuchaniu. Można współczuć człowiekowi, który jest zamknięty w sobie i przygnębiony. Ale trudno mu przekazać choć trochę ciepła. Szkoleniowcy po prostu nie są zabawni.

Chociaż, czekajcie. Oto mój wpis w dzienniku, datowany na 8 października 2015 roku:

“Przez cały tydzień wyczekiwałem na wiadomość na stronie BBC Sport, a kiedy wreszcie się pojawiła, zawyłem z radości: Jürgen Klopp zgodził się zostać trenerem Liverpoolu. Jejku! Naprawdę lubię jego sposób bycia, jest przytomny i wesoły, i najwyraźniej inspiruje wszystkich, którzy z nim grają. Jürgen, obyś panował na Anfield długo i szczęśliwie! Witaj w Das Boot Room.”

W moim głosie można dosłyszeć drżący ton niepewnej ekscytacji. Następnego dnia zrobiło się jeszcze dziwniej.

“9 października 2015 roku: to osobliwe wyznanie, ale właśnie zacząłem śnić o Jürgenie Kloppie. R. [moja żona] mówi, że mam do niego „słabość”. Może ma rację. We śnie brałem udział w sesji szkoleniowej – oczywiście grałem w jego drużynie – pod koniec której podszedłem do niego i uścisnąłem mu dłoń (zdaje się, że nie zostaliśmy sobie należycie przedstawieni), a on przypadkiem dotknął krawędzi mojego rękawa kaszmirowego swetra. Nie do końca wiadomo, dlaczego założyłem kaszmirową odzież na piłkarski trening, ale w każdym razie Klopp uśmiechnął się i powiedział: „Miły”. Wielkie dzięki, Jürgen!

Dziś zorganizował pierwszą konferencję prasową jako trener LFC i zachował się mistrzowsko: był zabawny, psotny, bystry, charyzmatyczny. „Jestem normalny”, stwierdził, a prasa ryknęła śmiechem.

Och, proszę, pozwólcie mu zostać zbawcą klubu.

Bóg jeden wie, jak długo na niego czekaliśmy.”

Lepiej nie wywierać przesadnej presji. To niepokojące, że Klopp był w LFC zaledwie od dwudziestu czterech godzin, a ja już o nim śniłem. Odbicie nie nastąpiło od razu. W jego pierwszym meczu padł remis 0:0 na White Hart Lane. Pierwsze zwycięstwo w Premier League odnotował na wyjeździe w spotkaniu z Chelsea wygranym 3:1 – „Bum!” (mój ulubiony komentarz Kloppa) – po którym doszło do zniechęcającej porażki 1:2 na własnym terenie w meczu z Crystal Palace.

Pierwszym świadectwem działania popisowej metody Kloppa był występ na Etihad 21 listopada. Zwycięstwo nad Manchesterem City pozwoliłoby LFC dostać się na szczyt tabeli. Oto nasz skład tamtego wieczoru: Mignolet, Clyne, Škrtel, Lovren, Moreno, Milner, Leiva, Can, Lallana, Firmino, Coutinho. Typowa nasza mieszanka – dwóch graczy klasy światowej, garstka będących na granicy dobry/znakomity i cała uczciwie pracująca reszta. Ale pod kierunkiem Kloppa wszyscy grali tego dnia niczym mistrzowie świata. Można wyznaczyć dokładny moment, w którym to się rozpoczęło: kiedy Coutinho pokonuje sprintem dwadzieścia metrów w poprzek boiska, by odebrać piłkę Sagnie, następnie wprowadza ją w pole karne rywali i podaje do Firmino. Po jego niskim dośrodkowaniu Mangale niefortunnie wbił piłkę do własnej bramki. Od tamtej pory Manchester City musiał mierzyć się ze wściekłą burzą Gegenpressing i kontrataków, którą nawet Gary Neville na antenie Sky Sports nazwał „absolutnie genialną ze strony Liverpoolu”, „błyskotliwą”, a potem „doskonałym występem wyjazdowym”. Gole Coutinho i Firmino dają nam prowadzenie 3:0 w pół godziny. Tuż przed przerwą Aguero strzela gola kontaktowego i zmniejsza naszą przewagę. Ale w drugiej połowie burza nie ustała i znów zwiększyliśmy prowadzenie do 4:1 dzięki potężnemu półwolejowi Škrtela.

Co się stało? Taktycznie niewiele się zmieniło, poza tym, że Firmino został przesunięty na pozycję środkową i uzyskał wsparcie na skrzydłach od Lallany i Coutinho. Ale pod względem ruchu, precyzji i zaangażowania wszystko wyglądało inaczej. Cokolwiek Klopp wypracował na treningu, przekładało się bezpośrednio na poziom gry. Stało się to pewnym szablonem: motywowanie swojej drużyny, by grała nie tylko tak, żeby docierać do granic swoich możliwości, ale tak, aby je przekraczać.

Fragment II

Piłkarze mogą uznawać za błogosławieństwo i zarazem za ciężkie brzemię to, że robi się z nich idoli. Kto by nie chciał być podziwiany za wykonywanie pracy, którą kocha i za którą otrzymuje sowite wynagrodzenie? Z drugiej strony, kto znosiłby nieustanne napominanie ze strony kierownictwa klubu i mediów, że jest także „wzorcem dla innych”? Zostajesz zawodowym piłkarzem, bo masz talent, ambicję, możliwość: jeżeli dopisze ci szczęście i wykażesz się samozaparciem, możesz z tego bardzo wygodnie żyć. Ale raczej nie stajesz się przez to kimś, kto myśli: „Tak! Teraz mogę coś zmienić w społeczeństwie, dając dobry przykład młodzieży”.

Jednak gdy już jesteś osobą publiczną, twoje zachowanie ma znaczenie po prostu dlatego, że obserwują cię ludzie – i to młodzi ludzie, wyjątkowo podatni na wpływy – którzy chętnie pójdą twoim śladem. To dziwne. Nikt nie myśli o gwiazdach filmowych czy zepsutych książętach popkultury jako o wzorcach – wręcz przeciwnie – a jednak są oni obserwowani równie bacznie jak najlepsi piłkarze.

Ten ciężar odpowiedzialności przenosi się na futbol, ponieważ wydaje się on czymś nadającym się na kuźnię charakteru moralnego. Ze względu na ogromne zarobki piłkarzy oczekuje się od nich, że „odpłacą się” społeczeństwu, na przykład poprzez wspieranie akcji charytatywnych czy odwiedzanie szpitali. Jeżeli ociągają się z wizytowaniem takich miejsc, zawsze znajdzie się jakiś minister zdrowia, który wytknie ich palcem jako niewdzięczników. Większość piłkarzy robi to z właściwym wdziękiem, a w okresie pandemii niektórzy sportowcy z zasadami, tacy jak Marcus Rashford, Wilf Zaha i Jordan Henderson, wykraczają poza przyjęte granice poczucia obowiązku i organizują zbiórki pieniędzy dla osób ubogich i w trudnym położeniu. W czerwcu Rashford istotnie wpłynął na diametralny zwrot w rządowej polityce dotyczącej bonów żywnościowych dla niezamożnych gospodarstw domowych. Może to stanowić powód do konsternacji, że dwudziestodwuletni piłkarz ma większy autorytet moralny niż premier i członkowie jego gabinetu.

Tym, co dodatkowo wyróżnia piłkarzy spośród innych osób stanowiących wzór do naśladowania, jest fakt, że są co tydzień obserwowani; nie mają możliwości ukrycia się przed tłumem bądź kamerami obserwującymi każdy ich ruch w dzień meczowy. Symulacja upadku, by wymusić rzut wolny, udawanie kontuzji, „profesjonalny faul” (czy można by wymyślić bardziej cyniczną nazwę dla cynicznego faulu?) – żadna z tych rzeczy nie wygląda zbyt dobrze z bliska. Przywykłem do oglądania meczów z moimi przyjaciółmi ze starszego pokolenia, którzy oburzają się na widok plujących zawodników – choć to nawyk tak wszechobecny, że niemal nikt nie zwraca na to uwagi, choć w epoce koronawirusa może się to zmienić. A przecież chodzi jedynie o odruchowe wypluwanie śliny w celu oczyszczenia zatok. Natomiast oplucie kogoś gwarantuje wywołanie u ludzi wściekłego wzburzenia. Słuchając słów Alana Shearera, którego to zachowanie doprowadza do szału, można by pomyśleć, że jest ono równoznaczne z zamordowaniem kogoś. Nie wiem, czy takie wykroczenie jest czymś gorszym od faulu grożącego złamaniem czyjejś kariery albo od nękania sędziego niczym stado hien à la niesławna, pochodząca z czasów Fergiego fotografia przedstawiająca Roya Keane’a i innych wściekłych zawodników United konfrontujących się twarzą w twarz z arbitrem Andym D’Urso.

Jeśli chodzi o temperament, piłka nożna stanowi interesujący duchowy termometr. Ujmując to inaczej, futbol wydobywa z nas to, czym naprawdę jesteśmy. Sprawdzało się to na wszystkich poziomach futbolu, nawet na tych niższych, na jakich dane mi było grać. Wyłącznie na boisku piłkarskim zdarzało mi się obserwować dualizm wysportowanych Brytyjczyków w stylu Jekylla i Hyde’a. Wyłącznie tam można ujrzeć łagodnie usposobionego kolegę z drużyny nagle zrzucającego maskę i charczącego komuś prosto w twarz, że jest „cipą”. Zazwyczaj prawda o ekstremalnych zachowaniach, do jakich dochodzi na murawie, nie wydostaje się poza boisko, więc po meczu można po prostu powrócić do cywilizowanych interakcji przy kawie. Ale niekiedy powstaje autentyczny rozłam. Kilka lat temu straciłem przyjaciela po powolnym, acz niepohamowanym ujawnianiu się u niego innej osobowości – gniewnej, solipsystycznej – czającej się za jego publicznym wizerunkiem. Zwiastunem tego było jego zachowanie podczas naszych cotygodniowych meczów pięcioosobowych drużyn, a ja nie byłem jedynym, który to zauważył. Jego przykład, jak również innego regularnego uczestnika tych spotkań, skłonił mnie do napisania krótkiego opowiadania Team Player (Gracz zespołowy ) o tyleż żałosnej co komicznej naturze męskiej rywalizacji*. Przeczytała je garstka znajomych grających w piłkę, którzy natychmiast rozpoznali życiowe pierwowzory bohaterów tej literackiej opowieści. Ale jeden z nich zaskoczył mnie pytaniem: „To o nas wszystkich, prawda?”.

Fragment 3

Jedynym powodem, na który mogę się powołać, relacjonując to wszystko, jest coś, co później przeczytałem o Kloppie. Jego emocjonalny teatr odstawiany przy linii bocznej boiska również jest tak powszechnie znany, że uchodzi wręcz za jego „znak firmowy”, co niejednokrotnie wpędziło go w kłopoty. Jednak o swojej pierwszej czerwonej kartce dla trenera wypowiada się z nieskrywaną dumą: „Podszedłem do czwartego sędziego i powiedziałem: «Na jak dużo błędów możecie sobie tutaj pozwolić? Jeżeli na piętnaście, to został wam już tylko jeden»”. Przytacza to jako przykład różnicy zdań, która w istocie kwalifikuje się jako żart. Niemniej od swoich zawodników Klopp wymaga dyscypliny. Uściski i salwy śmiechu, jakimi raczy ich publicznie, to tylko jeden z wielu aspektów relacji, która opiera się na szacunku i zaufaniu. „Jest dla ciebie przyjacielem, ale nie jest najlepszym kumplem”, podkreślił znacząco Dejan Lovren. Klopp wydaje się wyluzowany, ale ma bzika na punkcie lojalności, tak jak tego dowodzi przykład Mamadou Sakho. W trakcie drużynowego tournée po Stanach Zjednoczonych Sakho został odesłany do domu po dopuszczeniu się szeregu powtarzających się wykroczeń na boisku, a następnie w mediach społecznościowych zaczął utyskiwać, że odstawiono go na boczny tor: to był jego ostateczny błąd. Wypadł z pierwszego składu, a potem przeszedł do Crystal Palace.

Jeszcze jako piłkarz „Kloppo” uchodził za zawodnika impulsywnego, krzykliwego i napominającego zarówno kolegów z zespołu, jak i rywali. Grał ludziom na nerwach. Elmar Neveling w opublikowanej w 2016 roku biografii Kloppa przytacza niezwykłą anegdotę o tym, jak dziennikarze podłączyli Kloppa do wykrywacza kłamstw podczas specjalnego wywiadu dla magazynu futbolowego „RUND”. Zapytany o moment najgorszego załamania, Klopp wyznał, że pewnego razu uderzył z byka przyjaciela i kolegę z drużyny z Moguncji Sandro Schwarza: „Podczas treningu dwukrotnie powalił mnie na ziemię. Kiedy podniosłem się za drugim razem, widziałem przed sobą wyłącznie jego twarz, a po chwili to on leżał na ziemi. Chciałem umrzeć, po prostu chciałem umrzeć, nie mogłem znieść myśli o tym, co zrobiłem”.

Nie sposób oddać tego, jak wielką odczułem ulgę, kiedy to przeczytałem. Nie byłem osamotniony w moim zniesławieniu. Każdemu zdarza się zbłądzić. Lub stracić rozum.

Najważniejsza z najmniej ważnych spraw. Piłka nożna jest – czy też powinna być – wspaniałą rozrywką, pochłaniającym spektaklem, fantastyczną ucieczką od życia. Jednak nie jest substytutem życia. Słynna wypowiedź Shankly’ego zapisała się w księdze nieśmiertelnych cytatów; szkoda jednak, że nie miał racji. Jeżeli twoje życie sprowadza się wyłącznie do piłki nożnej, to nie wykorzystujesz go właściwie, a prawdopodobnie nie przynosisz również żadnej korzyści futbolowi. Sądzę, że Klopp to rozumie, zdaje sobie sprawę, że chodzimy po Ziemi z jakiegoś ważniejszego powodu – ludzkiej więzi, możliwości zaprowadzenia pozytywnych zmian, szczęścia związanego z miłością, z wiedzą, z przygodą.

W wywiadzie telewizyjnym udzielonym Janie Schäfer Klopp przyjął postawę samokrytyczną, zastanawiając się nad własną karierą: „Wiem o piłce nożnej trochę więcej niż większość ludzi, to prawda, ale to nie czyni mnie kimś wyjątkowym. Pięćset lat temu spałbym na ulicy. Mam wielkie szczęście, że istnieje jakieś zapotrzebowanie na moje najlepsze umiejętności”. Jak to ma w zwyczaju, zamyślił się po raz kolejny nad tym, jaka byłaby jego przydatność w epoce, w której nie znano piłki nożnej. „Pięćset lat temu być może zatańczyłbym przed królem. A potem wróciłbym spać na ulicy”. Tak naprawdę mamy pewien obraz tanecznych umiejętności Kloppa dzięki nagraniu szalonego świętowania w Formby w wieczór zdobycia tytułu mistrzowskiego. Na podstawie tego świadectwa talentu spod znaku Terpsychory zgaduję, że Klopp z roku 1520 spędzałby więcej czasu na ulicy niż na dworze królewskim. Nie można być świetnym we wszystkim.

Australijski historyk Greg Dening napisał kiedyś: „Nic nie jest bardziej ulotne niż osiągnięcia sportowe i nic nie jest trwalsze niż ich wspomnienia”. Pocieszam się tą mądrą refleksją. Nasza zdolność do dzielenia się wspomnieniami futbolowej wielkości jest w pewnym sensie znacznie cenniejsza niż trofea, jakie owa wielkość pozwoliła zdobyć. Mourinho może unosić trzy palce podczas konferencji prasowej, gdy tylko czuje, że ktoś okazuje mu brak szacunku – czyli przez większość czasu – ale czy jego styl sprowadzający się do zawziętego antyfutbolu jest hołubiony w kolektywnej pamięci?

Powraca do mnie pytanie: czy Liverpool FC zdobyłby tytuł z jakimkolwiek innym trenerem w okresie pomiędzy 2015 a 2019 rokiem, czy raczej nie zdobyłby niczego bez Kloppa? Z pełnym przekonaniem i szczerością za każdym razem wybieram drugą opcję. Ponieważ liczy się nie tylko to, że wygrywasz, ale również to, jak i z kim wygrywasz. Kiedy Klopp przybył do Liverpoolu w 2015 roku, jego notowania były wysokie ze względu na cuda, jakich dokonywał w Dortmundzie. Klub, do którego przeszedł, przeciwnie: osuwał się ruchem spiralnym po wielu latach – nawet dekadach – braku spektakularnych osiągnięć. Ryzyko utraty reputacji było wyłącznie po stronie Kloppa. Doprowadzenie Liverpoolu na szczyt zajęło mu prawie (albo zaledwie) pięć lat, jednak w moim poczuciu było to ledwie okamgnienie, ponieważ w tym czasie wraz z Manchesterem City zaczęliśmy grać najbardziej porywającą odmianę futbolu w historii Premier League, i to pod wodzą trenera, którego zazdrości nam cały piłkarski świat. Jego asystent Pep Lijnders nazywa go „prawdziwym przywódcą” i dodaje: „Jest takie powiedzenie, że ludziom nie zależy na tym, jak dużo wiesz, dopóki nie będą wiedzieć, jak bardzo ci zależy. Myślę, że każdy, kto pracuje z Jürgenem, ma poczucie, że jemu naprawdę zależy na innych i na ich rozwoju”.

Obecnie w brytyjskim życiu publicznym występuje zatrważający niedostatek postaci publicznych, które możemy szanować i podziwiać choćby w pewnym stopniu. Nie potrafię przywołać zbyt wiele osób ze świata polityki, mediów czy biznesu, które mogłyby stanowić stymulujący przykład dla młodych ludzi. Mamy do czynienia z ubóstwem w zakresie inspiracji. W epoce uciążliwego zgiełku i niepokojów tym bardziej szukamy kogoś, kto nie tylko cieszy się autorytetem, ale również ma głowę na karku i poczucie przyzwoitości, wykazuje się wolą kultywowania daru życia i zmysłem cieszenia się nim. Jürgen Klopp nie istnieje wyłącznie dla Liverpoolu. Nie istnieje jedynie dla adorujących go kibiców czy dziennikarzy sportowych łaknących smakowitych cytatów. Istnieje dla nas wszystkich.


Doceniasz naszą pracę? Postaw nam kawę! Postaw kawę LFC.pl!

Komentarze (0)

Pozostałe aktualności

Bednarek nie zagra z Liverpoolem  (19)
20.11.2024 17:49, Mdk66, thisisanfield.com
Statystyki przed meczem z Southampton  (0)
20.11.2024 14:50, Vladyslav_1906, liverpoolfc.com
Michał Gutka specjalnie dla LFC.PL!  (11)
20.11.2024 13:31, Gall1892, własne
Mac Allister, Núñez i Díaz w reprezentacjach  (0)
20.11.2024 12:48, FroncQ, liverpoolfc.com
Trening U-21 z pierwszym zespołem - wideo  (0)
20.11.2024 09:45, Piotrek, liverpoolfc.com
Szoboszlai z trafieniem na wagę remisu  (1)
20.11.2024 09:45, Ad9am_, liverpoolfc.com