Jak Everton zneutralizował mocne strony Liverpoolu
Gdy emocje po boiskowej awanturze opadły, czerwona kartka powędrowała ostatecznie do kieszeni arbitra, a temperatura na boisku spadła poniżej punktu wrzenia, Arne Slot i David Moyes musieli mieć sporo przemyśleń po niezwykle chaotycznym derbowym starciu Liverpoolu z Evertonem.
Liverpool powiększył swoją przewagę na szczycie tabeli Premier League, ale prawdopodobnie najsłabszy występ pod wodzą Slota oznacza, że The Reds kolejny raz staną przed wyzwaniem udowodnienia swojej klasy. Zwłaszcza że już w ciągu najbliższych dziesięciu dni czekają ich cztery spotkania, a pierwsze z nich - domowe starcie z Wolverhampton Wanderers - już w niedzielę. Times Sport postanowił przyjrzeć się kulisom derbowego starcia i przeanalizować, dlaczego Everton może czuć, że idzie w dobrym kierunku.
Liverpool gra długą piłkę
Liverpool stracił kontrolę nad meczem na długo przed końcowym gwizdkiem i awanturą, którą wywołała reakcja Curtisa Jonesa na świętowanie Abdoulaye Doucouré przed sektorem kibiców gości. W ostatnich derbach wyraźnie zarysował się pewien schemat - Liverpool nie potrafił narzucić swojego stylu gry, a zamiast tego to Everton dyktował warunki i nadawał ton rywalizacji. Podobnie jak niegdyś Jürgen Klopp, jego następca w roli głównego trenera, Arne Slot, musiał zmierzyć się z tym problemem i tym razem w odstawkę poszła nawet jego filozofia "chłodnych głów" - nie tylko wśród piłkarzy, ale i samego trenera.
– Wszyscy wiemy, że dla nich to mecz sezonu, widzieliśmy to przez lata – powiedział po meczu kapitan Liverpoolu, Virgil van Dijk.
– Gra na tym stadionie nigdy nie jest łatwa. Oni potrafią sprawić, że czujesz się niekomfortowo – cechuje ich gra długimi podaniami, walka o drugie piłki. To futbol oparty na chaosie, w którym kluczowe jest znalezienie się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Były momenty, gdy potrafiliśmy temu sprostać, ale w innych fragmentach spotkania kompletnie nam to nie wychodziło.
A jednak Liverpool uprościł swoją grę do granic możliwości, zagrywając aż 64 długie piłki – najwięcej w tym sezonie, ex aequo ze spotkaniem przeciwko Crystal Palace w październiku. Mimo to The Reds nie zdołali przejąć kontroli nad meczem w sposób, który pozwoliłby uwypuklić ich jakość.
Everton natomiast zaprezentował organizację i intensywność, które mogą stać się wzorem dla innych drużyn mierzących się z Liverpoolem. Pytanie jednak, czy ktokolwiek zdecyduje się skopiować tę taktykę w epoce, w której pragmatyzm często ustępuje miejsca dogmatycznemu podejściu do stylu gry, a zmiana filozofii futbolowej bywa traktowana niemal jak herezja.
Jak wyłączyć Gravenbercha z gry
Jednym z powodów, dla których Liverpool tak często sięgał po długie piłki, była skuteczna organizacja Evertonu, który odciął Virgila van Dijka od jego tradycyjnych linii podań do środka pola. Holenderski stoper jest kluczowym elementem układanki Arne Slota, a jego zdolność do inicjowania ataków poprzez precyzyjne zagrania w centralne sektory boiska stanowi fundament filozofii nowego menedżera Liverpoolu. David Moyes i jego sztab doskonale to rozpracowali, rozbijając rytm gry The Reds już u źródła.
Doucouré i Beto konsekwentnie bronili przestrzeni pomiędzy Van Dijkiem i Ryanem Gravenberchem, a za plecami Holendra czekali jeszcze James Garner i Idrissa Gana Gueye. Ten czteroosobowy blok sprawił, że Liverpool musiał porzucić swoje schematy rozgrywania, a jego gra stała się chaotyczna i wymuszona.
Tylko raz w tym sezonie Gravenberch został zmieniony wcześniej niż w środowym meczu, kiedy to przeciwko West Hamowi schodził z boiska już przy stanie 4:0, aby odpocząć przed kolejnymi spotkaniami. Tym razem jednak jego zejście w 61. minucie było konsekwencją niemocy. Zaledwie 34 kontakty z piłką - najmniej w ligowym meczu w tym sezonie - tylko 24 celne podania oraz ledwie jedna udana interwencja i cztery pojedynki. Jak cały Liverpool, tak i Gravenberch nie był w stanie odnaleźć swojego rytmu. To był rzadki przypadek meczu, w którym Holender nie zagrał najlepiej.
Everton z impetem wchodzi w mecz
Atmosfera podczas ostatnich derbów Merseyside na Goodison Park przed przeprowadzką Evertonu na nowy stadion przy Bramley-Moore Dock była wręcz elektryzująca. Kluczowym czynnikiem podtrzymującym ten ładunek emocji był kolejny błyskawiczny start The Toffees, który dodatkowo rozbudził wiarę wśród kibiców.
Everton zdobywał bramki w pierwszym kwadransie gry w trzech kolejnych domowych spotkaniach Premier League. Taka sytuacja ma miejsce po raz pierwszy od kwietnia 2006 roku, kiedy menedżerem zespołu był... David Moyes. Pod koniec kadencji Seana Dyche’a gra Evertonu była ociężała i bezzębna, teraz w drużynie widać nową energię, która pozwoliła jej oddalić się od strefy spadkowej. W meczu przeciwko Liverpoolowi piłkarze Evertonu wygrali 62 pojedynki, a więcej w tym sezonie zanotowali jedynie przeciwko Tottenhamowi (65) i Nottingham Forest (64).
Dziesięciopunktowa przewaga nad trzecim od końca Leicester City daje Evertonowi - i nowym właścicielom z The Friedkin Group (TFG) - komfort planowania kolejnego sezonu niemalże z pewnością, że klub utrzyma się w Premier League.
Moyes nadaje ton
Moyes wielokrotnie podkreślał, że klub, który opuścił w 2013 roku, nie jest już tym samym Evertonem, do którego powrócił miesiąc temu. I rzeczywiście - The Toffees w tamtych czasach kończyli ligę nad Liverpoolem w dwóch kolejnych sezonach, co ostatni raz zdarzyło się w latach 1935-36 i 1936-37. Sam Moyes też jednak się zmienił. Mniej impulsywny, z większym bagażem doświadczeń, dziś jest menedżerem, który po ponad 1150 meczach w roli szkoleniowca wydaje się czuć swobodnie w miejscu, które nadal wiele dla niego znaczy.
Jego ofensywne podejście i dążenie do gry w odpowiednich sektorach boiska przypominają modyfikacje, które Dyche wprowadzał po przejęciu zespołu od Franka Lamparda w styczniu 2023 roku. Moyes, podobnie jak jego poprzednik, chce, by w polu karnym rywala znajdowało się więcej zawodników i by w pole karne posyłano więcej dośrodkowań. Z czasem jednak te elementy zaczęły zanikać. Wyzwanie dla Moyesa polega na tym, by utrzymać standardy, które wyznaczył na początku swojej drugiej kadencji, pomimo problemów Evertonu z regularnością formy w ostatnich sezonach.
Po dramatycznym zakończeniu środowego meczu szkocki menedżer długo rozmawiał z nowym prezesem Evertonu, Markiem Wattsem, który kieruje TFG. Amerykańscy właściciele są ponoć pod wielkim wrażeniem pracy Moyesa. Sam Szkot wypowiada się z ambicją, ale i realizmem, potrafiąc rozpoznać emocje kibiców, których mentalność zna doskonale. Goodison Park tętniło energią podczas swojego 120. i zarazem ostatniego derbowego starcia, ale to Moyes był prawdziwą siłą napędową Evertonu.
Slot z pretensjami
Poprzednia wizyta Liverpoolu na Goodison Park, w kwietniu 2024 roku, oznaczała w praktyce koniec marzeń The Reds o tytule za kadencji Kloppa. Tym razem, mimo rozczarowania po wyrównaniu Jamesa Tarkowskiego w 98. minucie, ich pozycja lidera Premier League została nawet umocniona - przewaga nad Arsenalem wzrosła do siedmiu punktów.
Obydwa mecze miały jednak wiele wspólnych mianowników. Slot obejrzał powtórkę tamtego spotkania i zwrócił uwagę na liczbę fauli popełnionych przez Liverpool w początkowych minutach. Chciał uniknąć powtórki, ale szybko poirytowało go prowadzenie meczu przez Michaela Olivera. Jego zazwyczaj spokojna postawa ustąpiła miejsca nerwowej gestykulacji - i często miał ku temu powody.
Liverpool uważał, że Iliman Ndiaye wymusił rzut wolny, z którego padł gol Beto, symulując przewinienie Alexisa Mac Allistera. Sama defensywa The Reds zawiodła jednak na całej linii i trudno winić za to arbitra. Gracze Arne Slota mieli też po meczu pretensje o zbyt długi czas doliczony do drugiej połowy oraz rzekomy faul na Ibrahimie Konaté tuż przed strzałem Tarkowskiego.
Ostatecznie Liverpool popełnił 20 fauli - najwięcej od meczu z Brighton & Hove Albion w marcu 2024 roku. Jeśli wziąć pod uwagę, że The Reds mieli 63-procentowe posiadanie piłki, a piłka była w grze przez 54 minut, jak wskazują statystyki Opta, podopieczni Slota faulowali piłkarzy Evertonu średnio co 59,7 sekundy efektywnej gry. Oglądając ten mecz, można było to odczuć.
– Powiedziałem sędziemu, że nie kontrolował meczu w sposób, w jaki byśmy tego oczekiwali – przyznał po spotkaniu Virgil van Dijk, który nie krył zdziwienia brakiem gwizdka po tym, jak rezerwowy Evertonu, Carlos Alcaraz, podciął nogi Mohameda Salaha.
– W trakcie meczu jedne miękkie faule były odgwizdywane, inne nie, a takie sytuacje często decydują o wyniku – dodał Holender.
– Moim zdaniem doliczony czas gry już minął, a poza tym uważam, że Ibou [Konaté] był faulowany. W trakcie spotkania sędzia wielokrotnie odgwizdywał podobne przewinienia.
Paul Joyce
Komentarze (5)
Widac bylo jak byli sczesliwi, ze nam zabrali 2pkt. Nie cieprpia pewnie czerwonej parady zwycięstwa w swom miescie. Miejmy nadzieje ze wkoncu spadną