„Piękne cierpienie” - Alexis Mac Allister
Muszę dać mojej mamie wielkiego przytulasa. Bez niej nic z tego by się nie wydarzyło. Nie byłbym mistrzem Premier League. Na pewno nie byłbym mistrzem świata. Może nawet nie znałbyś mojego nazwiska.
W grudniu 2020 roku zadzwoniłem do niej przez FaceTime i płakałem. Byłem w swoim mieszkaniu w Brighton, a ona w Buenos Aires. Straciłem głowę. Powiedziałem:
– Mamo, nie dam już rady. Wracam do domu. Muszę stąd uciec.
W tamtym czasie prawie w ogóle nie grałem w Brighton. To było zawstydzające, bo miałem koszulkę z numerem 10 w klubie Premier League, co jest marzeniem tylu dzieciaków w Argentynie, a ja byłem nikim. Moje nazwisko nic nie znaczyło. Myślałem, że jestem przeklęty.
Kiedy po raz pierwszy przeniosłem się do Anglii z Boca Juniors na początku 2020 roku, zagrałem jeden mecz jako rezerwowy, a kilka dni później świat się zatrzymał. COVID. Bum. Wszystko zamknięte. Zero futbolu. Zero znajomych. A najgorsze było to, że utknąłem w kraju, gdzie nie mówiłem w ogóle językiem. Zacząłem brać podstawowe lekcje angielskiego przez platformę Zoom.
„Hola. Hello. My name is Alexis. How are you? Nice weather today we are having. Mucho rain”.
„Good, good. Say it again”.
„Hello. My name is Alexis…”.
Hahaha. To było tak depresyjne.
Jako piłkarze zawsze powtarzamy, że bardzo szybko stajesz się mężczyzną. Ale pod wieloma względami nadal jesteś chłopcem. Dzwoniłem codziennie do mamy na FaceTime, pytając, jak włączyć piekarnik i gdzie wsypać proszek do prania. A będąc samemu, bez gry, człowiek popada w depresję.
Niewielu to wie, ale tamtego Bożego Narodzenia, gdy stadiony były puste, miałem już spakowane walizki. Dosłownie. Miałem dwie oferty odejścia — jedną z Rosji i jedną z Hiszpanii — i byłem zdecydowany. Zadzwoniłem wtedy do mamy, rycząc, mówiąc jej: „Rezygnuję. Nie dam już rady”.
Ale matki… One zawsze wiedzą, co powiedzieć, prawda? Nieważne, ile masz lat, kiedy rozmawiasz z mamą, zawsze jesteś jej małym dzieckiem. Ona przypomniała mi czasy, gdy codziennie grałem w ogrodzie z braćmi. Na początku lata trawa była całkiem zielona, równa i idealnie przycięta, a pod koniec zmieniała się w brązowe bagno od naszych wślizgów i walki na śmierć i życie.
1 v 1 v 1.
Totalna wojna. Jeden brat z rozciętym palcem u nogi, drugi z przeciętym policzkiem, trzeci z zakrwawionym czołem.
„Hej, nie biegnij z płaczem do mamy, Alexis! To tylko krew.”
Kiedy ktoś bardzo źle spudłował, wszyscy krzyczeliśmy: „Costacurta!!!!” (Mały żarcik dla kibiców Boca).
Dorastając, kiedy nauczyciele pytali mnie, kim chcę zostać, patrzyłem na nich, jakby oszaleli. „Jaka praca? O co chodzi? Piłkarz, piłkarz, piłkarz”.
Większość ludzi myśli, że to dlatego, iż mój ojciec to El Colorado — „Rudzielec” — legenda Boca. Ale szczerze mówiąc, mój ojciec mógłby być hydraulikiem, a ja i tak byłbym obsesyjnie zakochany w piłce.
Pamiętam, jak jeden z pierwszych razy zabrał mnie i braci na La Bombonerę, by obejrzeć mecz. Ostatnie dwie przecznice szliśmy prawie godzinę. Każdy go zatrzymywał, prosząc o zdjęcie, autograf, chcąc z nim pogadać… To wtedy zaczęła się cała pasja, zaczynałem rozumieć, o co chodzi w tym, że mój tata był piłkarzem. To był początek całej podróży.
Ale byłem małym dzikusem. Jeśli piłkarz coś zepsuł, no to co się robi? Pewnie go zwyzywasz, prawda? Więc ja tak robiłem. Miałem chyba z 6 lat. Po prostu naśladowałem to, co słyszałem.
„¡Dale pelotudo! Asshole!! Podaj piłkę!!”
Hahahaha. Co mogę powiedzieć? Byłem pełen pasji!
W końcu mój tata miał tego dość. Powiedział mi:
„Alexis, przestań. Chcesz kiedyś tam być, prawda?”
Odpowiedziałem: „Tak. Oczywiście”.
A on na to: „Z tej trybuny to wygląda na łatwe. Nie masz pojęcia, jak to naprawdę jest być tam na dole. Nigdy więcej nie chcę słyszeć, żebyś przeklinał piłkarza”.
Kiedy mój ojciec coś mówi, ja słucham. Podkuliłem ogon i przeprosiłem. (I do dziś przeklinam tylko na telewizor w domu – hahaha).
Mój tata zawarł ze mną umowę, mówiąc:
– Nigdy nie będę ci kazał robić miliona rzeczy. Chcę tylko, żebyś wybrał jedną. Cokolwiek to będzie, rób to zawsze z pasją.
Ten sam układ zawarł też z moimi braćmi.
Jako nastolatkowie wszyscy graliśmy w Argentinos Juniors i codziennie jeździliśmy 90 minut na trening w czarnym Fordzie Ka, 1.6 litra. Włączało się klimatyzację w upalny dzień i samochód nie chciał odpalić. Nazywaliśmy go La Cuca — karaluch. Jeśli myślisz, że jeździliśmy Audi, to zdecydowanie nie znasz naszego taty. Nie, oczywiście mieliśmy szczęście, ale błogosławieństwo El Colorado miało swoje granice. La Cuca przechodziła z rąk do rąk — od mojego najstarszego brata Francisa, do Kevina, a na końcu do mnie. Zrobiliśmy tym autem 10 milionów kilometrów.
Jedyne, czego chciałem, to słuchać reggaetonu, ale pewnego lata moi bracia totalnie wkręcili się w muzykę La Mony Jiméneza. Kocham jego piosenki, ale to było wszystko, co słyszałem. Dla mnie to wciąż „dźwięk futbolu”. Ramito de Violetas… Beso a beso… Trzech Mac Allisterów w Fordzie Ka, jadących autostradą, a w tle La Mona na pełen regulator… Boże.
„No weź, pozwól mi puścić moją muzykę! Choć raz!”
„Zamknij się, mały. Szanuj starszych!”
Byłem tak nostalgiczny za tymi czasami, gdy siedziałem w Brighton, całkiem sam, na ławce rezerwowych. Trawa gdzieś, gdzie nas nie ma zawsze wydaje się bardziej zielona, prawda? Tak bardzo chciałem wrócić do domu. Ale moja mama sprawiła, że zobaczyłem to w innym świetle.
„Alexis, pamiętasz, jak bardzo zawsze tego chciałeś? Pamiętasz La Cucę? Musisz być odważny. Nie możesz się teraz poddać.”
Wyobrażasz sobie, gdybym wyjechał do Hiszpanii? Do Rosji? Byłbym odpowiedzią w jednym z tych pub quizów w Anglii:
„Następne pytanie: jak nazywał się Argentyńczyk z irlandzkim nazwiskiem, który rozegrał 15 meczów w Brighton?”
„Ahhhh, cholera. Jak on się nazywał? Mac coś tam… Co się z nim stało?”
Ale nie, to nie był mój los. Moja mama mnie uratowała. Po świętach w Brighton było tyle kontuzji, że właściwie nie mieli wyjścia i musieli mnie wystawić. Myślę, że wielu ludzi oglądało wtedy Match of the Day i mówiło:
„Kim jest ten Mac Allister? Szkot? On jest z Argentyny? Co?! Ten dzieciak z rudą brodą?!”
Kiedy strzeliłem dwa gole Evertonowi w styczniu 2022 roku, poczułem, że wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Przypomniała mi się wtedy historia, którą opowiadał mi ojciec, gdy byłem dzieckiem. Na początku miał ogromne trudności w Boca. Męczył się i nie mógł zrozumieć, co jest nie tak. Próbował wszystkiego, żeby odwrócić los. W końcu zdecydował się zmienić korki na najdłuższe, jakie znalazł. I od tego momentu zaczął grać, jak mówimy w Hiszpanii, „z nożem między zębami”. Stał się twardzielem. Żeby go przejść, trzeba było go zabić. Do dziś nawet nie umie wytłumaczyć dlaczego, ale buty całkowicie zmieniły jego mentalność.
Każdy piłkarz ma taki moment kliknięcia. Dla mnie to był tamten dzień na Goodison. Stałem się kimś innym. Do mundialu pozostawało 11 miesięcy, a pamiętam, jak tata powiedział mi:
– Alexis, jeśli będziesz grał regularnie w Premier League, trafisz do reprezentacji Argentyny.
A ja dosłownie mu odpowiedziałem:
– Tato, zwariowałeś. To hermetyczna grupa. Dopiero co wygrali Copa América. To niemożliwe.
– Alexis, mówię ci…
On jest mocno wkręcony w statystyki i analitykę, i wysyłał mi różne screeny:
– Zobacz, ten gość rozegrał tylko 51% meczów w klubie. Ty grasz obecnie 73%.
– Hahahaha. OK, ojcze. Jasne, jasne.
Kiedy kilka miesięcy przed mundialem przyszedł De Zerbi, wszystko się zmieniło. Najważniejszą rzeczą, którą mi poprawił, była umiejętność „skanowania” boiska — czyli profilowania sytuacji. Robienie małych mentalnych zdjęć szachownicy co dwie sekundy. Jako przykład analizowaliśmy Ødegaarda. Dla mnie to jeden z najlepszych na świecie w tej kwestii. Jego głowa nigdy się nie zatrzymuje. De Zerbi dał mi ten dar, który bardzo poprawił moją grę. Grając co tydzień, z zaufaniem trenera, wizja mundialu przestała wydawać się odległa.
Nigdy tego nie zapomnę, byłem w hotelu przed meczem z Wolverhampton, kiedy otrzymałem telefon moich marzeń. Tata miał rację. Byłem w kadrze. Naprawdę miałem jechać do Kataru. Natychmiast zadzwoniłem do mamy i taty na FaceTime i wszyscy razem płakaliśmy. Dwa lata wcześniej nie mogłem zejść z ławki w Brighton. A teraz miałem jechać na mundial z Argentyną, by spróbować zapisać się w historii.
A w pierwszym meczu faktycznie zapisaliśmy się w historii. Ale w ten zły sposób! Bez urazy dla Arabii Saudyjskiej, ale grali tak wysoko ustawioną linią obrony, że gdy oglądaliśmy ich na analizie przedmeczowej, wszyscy myśleliśmy: – Wow, jeśli nie zagrają perfekcyjnie przez 90 minut, możemy strzelić 15 goli. Niestety, zagrali perfekcyjnie. Strzeliliśmy 2 albo 3 bramki, które VAR anulował, bo mieliśmy dosłownie paznokieć na spalonym. Cały ten mecz był przeklęty.
W drugiej połowie, gdy już przegrywaliśmy, część z nas się rozgrzewała. Spojrzałem na ławkę z nadzieją. Nagle zobaczyłem, jak trener wskazuje na mnie: – No dalej, chodź! Dostałem gęsiej skórki. OK, zaczynamy. Zagram na mundialu. Zacząłem biec w stronę ławki. A wtedy on zaczął machać rękami: „Nie, nie, nie.” Wskazywał za mnie.
– Co?
– On! On!
– Co?!
– Nie ty, ten drugi!”
Hahaha. Na mundialu! Najgorsze było to, że moja rodzina siedziała tuż za naszą ławką. Odwróciłem się i zobaczyłem mojego tatę, który kręcił głową jakby mówił: „O Boże, Alexis, co to miało być???” On mi tego nigdy nie odpuści.
Arabia Saudyjska cierpiała przez 90 minut, a potem zszokowała świat. Potem przyszła kolej na nasze cierpienie. Już wtedy wszyscy nas niszczyli w mediach. Myślę, że wszyscy czuliśmy tę presję, ale na szczęście mieliśmy Leo, który zabrał głos. Powiedział kibicom w kraju, że muszą dalej wierzyć, bo nie zawiedziemy ojczyzny. Proste słowa. Ale kiedy mówi to Leo, naprawdę w to wierzysz.
Na szczęście my, Argentyńczycy, wiemy, jak cierpieć. To w naszym DNA. W piłce jest 90 minut z jakiegoś powodu. Jeśli grasz perfekcyjnie przez 80 minut, ale nie potrafisz cierpieć przez ostatnie 10, to nigdy nie zostaniesz mistrzem. Jako naród myślę, że to nasz sekret. Może nawet trochę lubimy ten chaos, co nie?
Spójrz tylko na ćwierćfinał z Holandią, gdy wszystko się zagotowało i zaczęła się bójka. Jako Argentyńczycy czujemy się wtedy jak u siebie. Kochamy to. Pamiętam, jak Bergwijn podbiegł do mnie, gdy ich ławka wbiegła na boisko, i próbował mnie złapać, a jego twarz była tak wściekła, jakby naprawdę chciał mnie uderzyć. I to dosłownie mnie rozbawiło. Nie mogłem się powstrzymać. Patrzyłem na niego jakby mówiąc:
– Nie bawisz się dobrze? To tylko mała bójka, jak z braćmi na podwórku. W czym problem?
Virgil i Cody zawsze wypominają mi tamten moment i narzekają: „Ahhh, wy Argentyńczycy to dranie. Zawsze się popisujecie”. A ja się tylko z tego śmieję. Co mogę powiedzieć? Sami to zaczęliście, za dużo gadając. My, Argentyńczycy, odbieramy to tak, jakby nas zaproszono na imprezę! Ten moment nadał ton naszej grze na resztę turnieju. Byliśmy nieustraszeni.
I to takie dziwne, bo odkąd byłem dzieckiem, zawsze denerwowałem się przed meczem. Nawet jak miałem 8 lat, to czułem w brzuchu motyle. Ale przysięgam – przez cały ten turniej nie byłem zdenerwowany. Nawet w meczu z Francją. Noc przed finałem przespałem 10 godzin. Większość meczu to dla mnie mgła. Ale obraz, który zawsze wraca mi do głowy z tamtego finału, to moment, kiedy podałem piłkę do Ángela Di Maríi, by zrobiło się 2:0. Ángel. „El Fideo” Makaron. On jest wyjątkową osobą i w swojej karierze zniósł tyle krytyki. Nikt nie docenił El Fideo tak, jak powinien. Kiedy strzelił gola, pobiegłem do niego świętować, a on płakał, naprawdę płakał. To było niesamowite. Wyobraź sobie – strzelasz w finale Mistrzostw Świata, a to jest jak ulga, a nie tylko radość. Mogę się tylko domyślać, jakie wspomnienia przewijały mu się wtedy w głowie.
Wiem, że wiele krajów kocha futbol, ale dla Argentyny to coś duchowego. Czasami myślę, że dla nas to znaczy aż za dużo. Twarz Ángela była wtedy twarzą całego kraju. Było w niej tyle bólu wymieszanego z radością. A potem, oczywiście, w dogrywce uratował nas wszystkich Dibu Martínez. Uratował cały kraj.
122'40.
Już wtedy byłem zmieniony.
Wynik 3:3, zbliżały się rzuty karne. Wszyscy na ławce siedzieli cicho, czekając na gwizdek. Cały stadion też był cichy. Dziwne uczucie. I nagle świat stanął w miejscu. Wiesz, kiedy masz wrażenie, że powietrze wysysa ze stadionu? Przez trzy sekundy nikt nie oddychał. Jedyne, co pamiętam, to niebieska koszulka tuż przed Dibu, piłka przy nodze, nikogo wokół. Nigdy nie czułem się bardziej bezsilny. Pomyślałem: To koniec. Nie ma szans. Przegraliśmy mundial.
Ale wiesz, co mówi się w Argentynie o bramkarzach, prawda? „Żeby być bramkarzem, trzeba być albo wariatem, albo idiotą”. Dzięki Bogu, mamy El Dibu – największego wariata ze wszystkich. Zawsze mówię, że ma duszę dziecka grającego w piłkę. Robi rzeczy, które tylko dziecko by wymyśliło, bo gra tu i teraz. Jedyny sposób, w jaki mogę opisać tę obronę, to porównać ją do skakania po łóżku jako dziecko, udając Buffona, Casillasa albo El Pato Abbondanzieriego. Wiesz, o co chodzi? Tylko my z braćmi tak robiliśmy?
Za każdym razem, gdy mama wychodziła do sklepu, wkradaliśmy się do jej pokoju, bo miała największe łóżko w domu. To było nasze boisko na godzinę. Jeden brat rzucał piłkę, a drugi rzucał się po materacu, udając El Pato wykonującego szalone parady. Skakałeś w powietrzu z rozłożonymi rękami i nogami jak rozgwiazda. Robiłeś niemożliwe. „El Pato!!!!! O mój Boże!!!! Jak on to obronił?”
I to właśnie zrobił tamtej nocy El Dibu. Wystawił lewą nogę jak szalone dziecko skaczące po łóżku i odpowiedział na modlitwy 45 milionów ludzi.
Pamiętam, jak odwróciłem się do chłopaków na ławce, a oni wyglądali jakby doznali szoku. Nikt się nie odezwał. Nikt nie mrugnął. Chyba tylko ja zareagowałem. Krzyknąłem: „Ten skurczybyk obronił ten strzał!” Wszyscy patrzyli na mnie, jakby zobaczyli ducha. Totalny szok.
Wszystko potem pamiętam jak przez mgłę. W czasie karnych byłem jak w innym świecie. Kiedy Gonzalo strzelił i zostaliśmy mistrzami, nie wiedziałem nawet, jak się cieszyć. Wszyscy pobiegli do Dibu i Leo, a ja stałem sam, oszołomiony. Nie wiedziałem, w którą stronę iść. Odwróciłem się do mojej rodziny, która siedziała tuż za ławką, i tylko pomachałem im ręką. Jak małe dziecko po pierwszym meczu. Hahhaha. „Cześć, mamo. Cześć, tato. Dobrze zagrałem?” Oni odmachali do mnie ze łzami w oczach. Odwróciłem się i dosłownie wpadłem na jednego z sędziów. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc przywitałem się jak po zwykłym meczu. „O, dzień dobry. Dobry mecz, co? Dobre sędziowanie. Dziękuję, proszę pana.”
Ciągle myślałem: „Nie, to niemożliwe. Dwa lata temu byłem nikim. To niemożliwe… To niemożliwe…”. Pamiętam, jak moi rodzice w końcu wbiegli na boisko, by świętować ze mną, i po raz pierwszy w życiu zobaczyłem, jak mój ojciec płacze.
Następne, co pamiętam, to lot z powrotem do domu i lądowanie w Buenos Aires wśród 5 milionów ludzi na ulicach. Myślę, że to najważniejsze wspomnienie mojego życia. Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, co osiągnęliśmy, aż do tego momentu. Ludzie biegli obok naszego autobusu przez całe mile. Starzy mężczyźni z łzami w oczach mówili: „Dziękuję, dziękuję, dziękuję. Czekaliśmy na to 36 lat”. To było o wiele więcej niż futbol.
Nigdy nie lubiłem mieszać się w politykę ani w nic podobnego, ale wiedziałem, że sytuacja gospodarcza była bardzo, bardzo zła. Ludzie robili, co mogli, żeby przeżyć. A jednak wielu mówiło mi, że przez cały miesiąc cały kraj się zatrzymał. Cierpieli razem z nami przy każdym kopnięciu piłki, a o wszystkim innym zapomnieli. Może dlatego nie czułem żadnych nerwów. Nie wiem. Wiem tylko, że minie dużo czasu, zanim zapomnę widok ludzi biegnących obok autobusu w palącym słońcu.
Wyobrażam sobie siebie jako starego człowieka, który mówi wnukom: „A opowiadałem wam kiedyś o tamtych chłopakach? O tym dniu w słońcu, kiedy cały kraj świętował?” „Tak, dziadku.” Hahahah. Musieli nas stamtąd zabrać helikopterem. Tak szalone to było. Lecieliśmy nad 5 milionami ludzi jako mistrzowie świata.
Kilka dni później byłem z powrotem w Brighton. Anglia w środku stycznia! Zimno jak diabli! Leje jak z cebra! Hahaha. To było takie surrealistyczne. Nigdy nie zapomnę, jak Adam Lallana siedział ze mną po treningu i powiedział: „Kiedy oglądałem pierwsze mecze, to było tak, jakby Leo po prostu podawał ci piłkę. Ale w półfinale i w finale wyglądało to tak, jakby cię szukał. Jakbyście mieli szczególną więź.”
Nie wiem, czy to prawda. Ale dla mnie to był zaszczyt, że mogłem być wspomniany w jednym zdaniu z Leo. Adam widział wszystko, przez co przeszedłem w Brighton. To, że on to powiedział, znaczyło dla mnie wszystko.
Nie miałem pojęcia, jak bardzo moje życie zaraz się zmieni. Pod koniec tamtego sezonu spotkałem się z Jürgenem Kloppem. Właściwie to było trochę jak w Jamesie Bondzie. Przyleciał i spotkaliśmy się potajemnie gdzieś w połowie drogi do Brighton. Byłem w szoku, że zrobił to dla mnie. Wygrałem mundial, ale wcale nie byłem gwiazdą. Wypiliśmy kawę i wyjaśnił mi, że bardzo chce mnie w Liverpoolu, bo przypominam mu trochę Gündoğana, którego rozwijał w Dortmundzie i zrobił z niego jednego z najlepszych środkowych pomocników na świecie.
To zabawne, bo jak byłem młody, mój tata zawsze krzyczał na mnie z trybun… „Alexis, do pola karnego! Do pola karnego!” Za każdym razem, gdy nasza drużyna przekraczała linię środkową. „Do pola karnego!!!! Do pola karnego!!!” Myślę, że widział we mnie to samo, co zobaczył Jürgen. „Nie kombinuj! Box to box!!!!”
Od momentu, gdy porozmawiałem z Jürgenem, wiedziałem, że jestem przeznaczony do Liverpoolu. Nie chodziło nawet o to, co powiedział, ale co sobą wyrażał jako człowiek. To była świetna rozmowa i początek wspaniałej relacji.
Ale wszystko wymaga czasu. Klub praktycznie wymienił całą linię pomocy. Ikoniczną grupę, która wygrała wszystko. Kiedy ja, Dom, Ryan i Endo dołączyliśmy, potrzebowaliśmy chwili, by poczuć się swobodnie i grać po swojemu. Tamta linia pomocy to był „heavy metal”. My byliśmy inni. Trochę mniej bezpośredni. Lubimy grać. Ale kiedy masz z przodu takich piłkarzy jak Mo, Lucho czy Cody, oni chcą piłki od razu. Musieliśmy się dostosować.
Nigdy nie zapomnę, jak pojechaliśmy na Luton i zremisowaliśmy 1:1. Po meczu w szatni wiedzieliśmy, że zagraliśmy źle. A wtedy wszedł Jürgen i powiedział coś, co naprawdę musieliśmy usłyszeć. Szczerze i bez ogródek.
Powiedział: – Moja stara linia pomocy miałaby jaja, żeby wygrać ten mecz.
Pamiętam, że spojrzałem w podłogę i pomyślałem: Kurde, ma rację. To był punkt zwrotny dla nas. Zaczęliśmy grać ostrzej, bardziej bezpośrednio, szybciej. Z większymi cojones.
Naprawdę się zżyliśmy jako grupa. Zwłaszcza po tym, jak Jürgen ogłosił, że odchodzi. To był kompletny szok. Pamiętam, że dostałem SMS-a od kogoś z klubu, że rano będzie bardzo wczesne spotkanie. To się nigdy nie zdarzało. Wiedziałem więc, że coś jest nie tak. Wszedłem do szatni i usiadłem obok Mo.
– Pytam: Co się dzieje? A on:
– Manager odchodzi. Ja na to:
– Daj spokój. Żartujesz, prawda? Myślałem, że to musi być żart.
Jürgen to jeden z tych ludzi, którzy są obsesyjnie zakochani w futbolu. Tak go kocha, że myślałem, iż to musi być jakaś choroba. Bardzo się zmartwiłem. Ale on wyjaśnił nam, że jest po prostu zmęczony i potrzebuje przerwy. Teraz w pełni to rozumiem. Presja na tym poziomie jest ogromna.
Zgadzam się też z tym, co Guardiola powiedział o Premier League. Moim zdaniem to najtrudniejsze trofeum do zdobycia na świecie. Trudniejsze niż Liga Mistrzów. Premier League trwa dziewięć miesięcy. Mentalnie, fizycznie, emocjonalnie… To jest cholerny mord.
Spójrz na Mo. Nie możesz sobie wyobrazić, jak ciężko pracuje, by utrzymać się na szczycie w tej lidze. Mo jest zabawny. Przez kilka tygodni próbowałem przychodzić do siłowni przed nim, ale to było niemożliwe. On zawsze już tam był, spocony.
Pewnego dnia zapytałem go:
– Ale Mo… kiedy ty śpisz? A on:
– Nie lubię spać więcej niż siedem godzin. Czuję się zmęczony. Hahaha.
– Zmęczony?
– Tak, to za dużo. Wystarczy sześć i pół.
Siedział w siłowni godzinę, ktoś mówił:
– Mo, skończyłeś? Chodźmy jeść. A on:
– Nie, nie. Dopiero zrobiłem brzuch. Teraz muszę naprawdę potrenować.
Jak przyjechałem, próbowałem z nim rywalizować. Pomyślałem: OK, facet ma 31 lat. Ja mam 24. Zróbmy trochę brzucha. Kurde… Wytrzymałem trzy sesje z Mo i się poddałem. Rano budziłem się tak obolały, że ledwo mogłem usiąść na łóżku. Hahahah.
Mo nadaje ton wszystkim w Liverpoolu. Jest największym profesjonalistą, jakiego kiedykolwiek widziałem. Jest potworem.
Muszę też okazać wdzięczność Arne Slotowi. Był idealnym „mostem” po Jürgenie. To zabawne, bo byłem tak blisko z Jürgenem, że moi koledzy z drużyny zawsze się ze mnie śmiali, mówiąc:
– Ahh, Klopp to twój tata. Idź, przytul się do taty!
Co mogę powiedzieć? Lubię rozmawiać z trenerami na boisku treningowym i rozumieć, czego ode mnie oczekują. Tak samo było z De Zerbim, a teraz jest tak samo z Arne. Mam więc czterech czy pięciu ojców!
Kiedy Arne przyszedł, to była dla nas ogromna zmiana, bo jego styl jest trochę inny. Mniej rock and rolla, a więcej posiadania piłki, ale sprawdziło się to znakomicie. Jeszcze ważniejsze jednak było jego wsparcie poza boiskiem. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale w zeszłym sezonie przechodziłem przez bardzo trudne, osobiste chwile. Powiedziałem o tym jednej osobie i w końcu dowiedział się o tym Arne. Wezwał mnie któregoś dnia do swojego biura. Nigdy nie wiesz, jak coś takiego się potoczy w piłce. Ale Arne okazał się niesamowity. Pozwolił mi się wygadać i po tym poczułem, że mogę oddychać trochę lżej. A moi koledzy z drużyny – oni byli niesamowici. Sprawiali, że się uśmiechałem w trudnych chwilach. Zwłaszcza nasza mała południowoamerykańska ekipa: Lucho, Alisson, Darwin. Nawet pan Taffarel. Co za legenda! Ma prawie 60 lat, a nikt nie jest zabawniejszy od niego.
Jak to prawdziwi Południowoamerykanie, często spotykaliśmy się na grille albo na mate (albo, jak to Brazylijczycy nazywają – chimarrão). I tam zaczynały się problemy. Taffarel ciągle krytykuje twoją technikę parzenia mate.
– Za gorące! Za zimne!. Jeśli nie jest zrobione brazylijską ręką, to Taffarel nie akceptuje.
– Wy, cholerni Argentyńczycy, nawet nie umiecie zrobić porządnego asado!
Alisson to rozjemca wszystkich sporów. Żartujemy z niego, że jest idealny. Nigdy nie zrobił nic złego. Idealne włosy. Idealna rodzina. Idealny bramkarz. Kurczę! To irytujące! Mówię mu:
– Wiesz, kiedy byłem w Brighton, nie rozumiałem tego całego zachwytu. Nie uważałem, że jesteś aż taki. A teraz… cholera. Muszę przyznać, że jesteś najlepszy. No dobrze… Ty, Dibu i Courtois!. ;-)
Lucho i Darwin to jak yin i yang: Lucho – cichy, zawsze się śmieje. Darwin – szalony. Ile to razy musieliśmy z nim rozmawiać, żeby trochę go uspokoić, co Darwin? Hahahaha. Darwin to facet o wielkim sercu. Dużo przeszedł w życiu. Jedyną jego wadą jest to, że nie umie gotować. Pewnego dnia zaprosił nas na grilla i kiedy weszliśmy, jego prywatny kucharz stał przy ruszcie! Nie, mój przyjacielu! W Argentynie to zbrodnia! On myśli, że to ja jestem szalony, bo kiedy wpada do mnie, to ja stoję przy grillu cały brudny od sadzy i zlany potem. „Bracie, jesteś w Premier League. Już nie musisz tego robić”. On tego nie rozumie, to musi być po mojemu. Każdy Argentyńczyk uważa, że tylko on potrafi zrobić prawdziwe asado. (I każdy Brazylijczyk myśli to samo, tylko że się mylą).
Ach tak, prawie zapomniałem – do naszej południowoamerykańskiej ekipy przygarnęliśmy też Szoboszlaia. Nie mówi po hiszpańsku, ale przychodzi i siedzi, pijąc całe mate. To nasz adoptowany węgierski brat. Wszyscy zaczęli jako świetni koledzy z drużyny, a stali się wspaniałymi przyjaciółmi.
A w tej grupie był ktoś, kto na zawsze zajmie szczególne miejsce w naszych sercach. Oczywiście, i z wielkim wzruszeniem, chcę ten akapit poświęcić Diogo. Nadal nie mogę zrozumieć, jak mógł odejść tak wcześnie. Zawsze miałem z nim dobre relacje, ale w tym ostatnim roku szczególnie. Był zawsze bardzo normalnym, rodzinnym człowiekiem, nigdy nie udawał kogoś, kim nie był. Jednego dnia przychodził i dawał ci uścisk życia, a następnego nie mówił nawet cześć, hahaha. Kochaliśmy się przekomarzać i zawsze znajdowaliśmy na to sposób – czy to w naszych dyskusjach Messi vs. Cristiano, czy grając w karty. To była część zabawy. Zawsze będę go pamiętał z uśmiechem. I wiem, że z tym uśmiechem wspiera nas z góry. Jeśli w to nie wierzysz, to spójrz tylko na minutę, w której Frimpong strzelił w Community Shield. Dwudziesta. To są znaki…
Chcę przy tej okazji przesłać najcieplejsze pozdrowienia jego rodzinie, o której nigdy nie wolno nam zapomnieć, bo to oni cierpią najbardziej po tej tragicznej stracie jego i jego brata André. Mój szacunek i miłość dla nich wszystkich.
Wiesz… muszę przyznać, że łza znowu spada, gdy myślę, że Lucho, Darwin i Taffa nie będą już w klubie. Tyle wspólnych mate, grilli, kieliszków wina i chwil, których nigdy nie zapomnę. Bardzo będę za nimi tęsknił i życzę im jak najlepiej na nowych drogach, które obrali. Nie mam wątpliwości, że sobie poradzą, bo są tak utalentowani. Na szczęście Ali zostaje ze mną. Wspaniały człowiek, który jeszcze nie zaprosił mnie do siebie na grilla, więc ma ten sezon, żeby dotrzymać słowa.
Więź naszej grupy… trochę przypomina mi czasy mojego ojca z Maradoną, kiedy obaj już zakończyli kariery. Grali razem w tej lidze showbol w Argentynie. To taka nasza wersja ligi halowej po pięciu. Byli wtedy starszymi facetami, próbującymi wrócić do formy. Ich dawny kolega Mancuso miał prawdziwe boisko showbol przy swoim domu – z niebieską podłogą, ścianami i wszystkim – i chodzili tam trenować. Ojciec czasem brał mnie ze sobą i wciąż pamiętam, jak patrzyłem na Diego robiącego sztuczki z piłką, a potem wszyscy siadali na grillu, opowiadając dowcipy i historie „z dawnych czasów”. Dla mnie to było normalne. To nie był Maradona. To był po prostu El Diego. Jedyne, co chciałem robić, to kopać piłkę. Gdybym wiedział, co oglądam, pewnie zrobiłbym więcej zdjęć! Ale właśnie takie chwile kocham w piłce. Braterstwo tych, którzy naprawdę kochają grę.
Może dlatego byłem tak wzruszony, gdy wygraliśmy ligę w tym roku. To dziwne… Mundial – do dziś wydaje się nierealny. Wszystko wydarzyło się zbyt szybko. To był piękny sen, z którego wciąż się nie obudziłem. Ale ten tytuł Premier League… i ta drużyna Liverpoolu… To było niesamowite. Kiedy zabrzmiał ostatni gwizdek przeciwko Spurs, upadłem na kolana i po prostu zacząłem płakać. To było jak cios w klatkę piersiową. Myślę, że dlatego, że mieliśmy w zespole prawdziwe braterstwo, a to w piłce rzadkość.
Po tragedii tego lata i emocji związanych z wiadomością, że zostanę ojcem… to wszystko nabrało dla mnie głębszego znaczenia.
„Och, to tylko piłka.” Jak możemy jeszcze kiedykolwiek tak powiedzieć?
Nie, to nie jest tylko piłka. To nie jest tylko klub. To nasza rodzina. To nasze wspomnienia, nasze dziedzictwo… I musimy to pielęgnować, bo nie wiemy, jak długo to potrwa. Dlatego życie jest najpiękniejsze, gdy zwalniasz i zaczynasz doceniać wszystko, co masz. A ja naprawdę doceniam wszystko, co mam.
W końcu piłka jest jak samo życie. Tak nieprzewidywalna. Czasem grasz źle i nie wiesz, dlaczego. Czasem nie możesz się pomylić i też nie wiesz, dlaczego. Spójrz na moją historię. W 2020 roku moje nazwisko nic nie znaczyło. Nie mogłem się przebić w Brighton. Płakałem z mamą na FaceTime, błagając, żeby wrócić do domu. Dwa lata później byłem mistrzem świata. Potem mistrzem Copa América. Teraz mistrzem Premier League. Nawet nominowanym do Złotej Piłki. Taka jest piłka, prawda? To szaleństwo.
Jedyne, jak mogę wytłumaczyć swoją historię, to to, że nigdy się nie poddałem. Tego chciałbym nauczyć moją córkę za kilka lat. Tak, tata walczył z wieloma rzeczami, ale umiał je wszystkie pokonać. Po prostu walczysz dalej. To jest wielka lekcja. To jest argentyński sposób, wiesz? Może nie lubimy iść łatwą drogą. Tak, chcemy wygrywać. Ale najpierw musimy nauczyć się cierpieć. To czyni to wszystko pięknym.
Alexis Mac Allister
Komentarze (10)
żal że jego paczka się rozkleiła.
Aż mi się łezka zakręciła w oku, braterstwo, przyjaźń, ambicje, rodzina i piłka nożna.
Esencja życia w oparach mate.
Widać, że tłumacz zrobił sporo, żeby tekst był płynny i osobisty. Wielkie gratulacje.