ARTYKUŁ
Zapoznajcie się z najnowszym artykułem napisanym tuż po powrocie z Liverpoolu, gdzie oglądałem spotkania podopiecznych Rafaela Beniteza z Atletico Madryt i Chelsea. Odpadnięcie z Ligi Europy i niska pozycja w ligowej tabeli wieszczą na Merseyside rewolucję - taką właśnie atmosferę dało się wyczuć w mieście Beatlesów.
Pachnie rewolucją
(Do tekstu dołączam kilka fotek z mojego wyjazdu. Tekst poświęcony samemu wypadowi znajdziecie za kilka dni na moim blogu: www.PCS.LFC.pl).
Taksówka z centrum Liverpoolu do Anfield, jednej z najbardziej niebezpiecznych dzielnic miasta będącej też domem wielkiego klubu piłkarskiego. - Musimy zmienić menedżera, musimy wykopać właścicieli, musimy wymienić pół składu. Potrzebujemy rewolucji - mówi kierowca. Parę godzin później, tuż przed rozpoczęciem meczu z Chelsea, kiedy Liverpool nie ma już szans na grę w kolejnej edycji Ligi Mistrzów, a ważą się losy mistrzostwa Anglii, nad stadionem szybuje wiadomość dla włodarzy klubu: "Tom and George still not welcome".
Trzy dni wcześniej atmosfera wokół Anfield też była gorąca - lecz w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nikt nie wierzył już w zajęcie czwartej pozycji w tabeli, ale drużynę Rafy Beniteza czekał rewanżowy mecz w półfinale Ligi Europy. Nawet tłumnie zgromadzeni kibice Atletico nie oczekiwali od swoich ulubieńców, którzy wygrali pierwsze spotkanie 1:0, awansu do finału rozgrywek. Przyjechali po to, żeby zobaczyć historyczny stadion i poczuć magiczną atmosferę podniesioną wśród Hiszpanów do mitycznej rangi.
Wchodząc na The Kop ciężko było uwierzyć, że Liverpool ma za sobą okrutnie słaby sezon. Cotygodniowe ligowe męczarnie poszły w zapomnienie. Nikt nie wspominał ligomistrzowej farsy w wykonaniu zawodników Beniteza, na dalszy plan odeszli nawet amerykańscy właściciele klubu. Liczył się tylko mecz z Atletico, który miał dać The Reds przepustkę do finału Ligi Europy. Ten, o ile wygrany, byłby posiłkiem marnym, ale w jakiś sposób nasyciłby zagłodzonych na śmierć fanów Liverpoolu. Ostatni raz ze zdobycia trofeum cieszyli się w 2006 roku, gdy The Reds sięgali po Puchar Anglii, sezon wcześniej cudem wyrwali nagrodę dla najlepszej ekipy Europy.
Yossi Benayoun, który w finale tamtych rozgrywek grał w drużynie przeciwnej, w piątej minucie dogrywki podwyższył na 2:0. (Regulaminowy czas zakończył się wynikiem 1:0 i tym samym remisem 1:1 w dwumeczu). Paradoksalnie, to bramka Benayouna zniszczyła marzenia Liverpoolu. Atletico, myślące przed golem na 2:0 o doczłapaniu do karnych, człapać już nie mogło. Musiało wrzucić piąty bieg. A z tym Liverpool poradzić sobie nie potrafił, stracił gola (trafił wygwizdywany przez wszystkich były piłkarz Manchesteru United, Diego Forlan) i odpadł, bo znów nie potrafił pokazać charakteru.
Wraz z zakończeniem europejskiej przygody skończyły się na Anfield sentymenty. Benitez, mimo że wciąż przez wielu lubiany, ma na Anfield więcej wrogów niż kiedykolwiek. W rozegranym trzy dni po spotkaniu z Atletico meczu z Chelsea Steven Gerrard wyglądał na wycieńczonego psychicznie; swoich ulubieńców kibice nie wsparli nawet przez chwilę, słychać było tylko zachwycony mistrzostwem i rozbawiony katastrofalną sytuacją rywala sektor Chelsea, od którego dzieliły mnie dwa metry.
Rewolucje rzadko wychodzą rewolucjonistom na dobre, ale Liverpool nie ma innego wyjścia, o ile nie chce spadać w dół klubowej hierarchii. The Reds znów potrzebują tej samej dawki szczęścia, którą ktoś wstrzyknął w ich żyły w przerwie finału Ligi Mistrzów z Milanem w 2005 roku. Tylko czy Bóg jeszcze raz okaże się kibicem Liverpoolu?
Komentarze (0)