5 lat: Z Anfield na Ataturk
Równo pięć lat temu Liverpool zaszokował cały piłkarski świat zwyciężając w finale Ligi Mistrzów z AC Milan po jednym z najwspanialszych comebacków w historii piłki nożnej. Oto jak dziennikarz oficjalnej strony klubu, Paul Hassal wspomina swą niezwykłą podróż z Anfield na Ataturk.
Data 25 maja 2005 roku była bez wątpienia jedną z najbardziej doniosłych w ostatniej 25-letniej historii klubu Liverpool FC.
Jubileuszowy, bo 50. finał Ligi Mistrzów prawdopodobnie został okraszony najwspanialszym meczem rozegranym jak dotąd w historii finałów tychże rozgrywek – przyćmił on zwycięstwa wielkiego Realu Madryt z lat 60-tych czy też cztery poprzednie tryumfy The Reds w najważniejszych europejskich rozgrywkach.
Od dziwnych zbiegów okoliczności, takich jak śmierć papieża Jana Pawła II, czy ślub Księcia Karola i Camilli Parker Bowles aż po niezapomniane starcia na Anfield z Olympiacosem, Juventusem i Chelsea – tak właśnie miało być...
A teraz, kiedy piłkarze schodzili do szatni stambulskiego stadionu Ataturka, ja siedziałem pośród oszołomionej czerwonej masy, ogarniając wzrokiem te wszystkie zrozpaczone twarze wokół mnie, ich nieskrywane cierpienie wyróżniające się na tle jakby drwiącej z całej sytuacji tablicy wyników. Los był przeciwko nam.
Wpatrując się tępo w piękny kolaż świętujących mediolańskich barw mój umysł powrócił do tej niezapomnianej podróży, jaką dano mi było przeżyć...
Dwa tygodnie wcześniej, podtrzymywany wciąż przez niegasnącą euforię związaną z wyeliminowaniem w półfinale zwycięzców Premier League Chelsea, udałem się do spowitego zimnymi wiatrami Anfield Road, chętny by zatroszczyć się o swoje bilety na historyczny finał.
Jedynym problemem był fakt, że pół Liverpoolu wpadło na ten sam pomysł. Ujrzawszy czerwone od barw obrzeża Anfield wiedziałem, że czeka mnie długi postój.
Wczesna pora (szósta rano) i chłodne warunki chyba tylko kilku kibiców powstrzymało przed zjawieniem się rankiem przed stadionem, dlatego też następne trzy i pół godziny spędziłem na wpatrywaniu się z niepokojem na swój zegarek i rozwój sytuacji. Określenie że spóźniłem się do pracy byłoby raczej zbyt łagodne, ale nie było mowy bym oddalił się od L4 bez biletu w kieszeni.
Standardowe obawy pojawiły się kiedy zbliżałem się do okna kasy – Co jeśli się nagle skończą? A może wystąpi jakiś błąd, przez który nie dostanę biletu?
W końcu dobrnąłem na początek kolejki. Nie było powodów do obaw – bilety na nasz pierwszy od 20 lat finał Ligi Mistrzów leżały bezpiecznie w kieszeni mojej kurtki.
Gnając na złamanie karku przez autostradę, wierząc że wciąż mam pracę nie zdawałem sobie sprawy, że próba dostania się na mecz ewoluuje w epickie poszukiwania szczęśliwego końca.
Żadna z dróg nawet w najmniejszym stopniu nie prowadziła do Stambułu.
Od agencji podróży i wyszukiwarki po pociągi, samoloty i samochody, każda uliczka była usłana przeszkodami. Stambuł znikał z mego horyzontu.
Loty były już zarezerwowane, zaś te oferowane przez koników jak zwykle zbyt śmierdziały, by dać się na nie nabrać.
Trzydniowy samochodowy maraton z Wirral do Stambułu był kolejną opcją, jaką rozważaliśmy, lecz w związku z obowiązkami w pracy i ogromnym dystansem, jaki trzeba by było pokonać poszukiwania trwały dalej.
Otwierając zakurzony atlas przyjrzałem się państwom otaczającym Turcję i natknąłem się na grecką wyspę Thasos usytuowaną w linii prostej około 640 kilometrów od „ziemi obiecanej”.
Kilka frustrujących telefonów i jeden dociekliwy rzut oka mojego szefa później otrzymałem odpowiedź.
Na lot z Liverpoolu i Manchesteru nie miałem już żadnych szans, jednak kierowany polityką „dostać-się-do-Stambułu-za-wszelką-cenę” zdecydowałem się na wyprawę z Gatwick do Thasos.
Rozpoczęła się ona 21 maja. Cztery godziny jazdy zdecydowanie umiliła nam informacja, że Manchester United przegrał po karnych z Arsenalem w finale Pucharu Anglii.
Był to piękny start jak się miało okazać równie pięknego tygodnia.
Będąc już na lotnisku musieliśmy czekać na lot do greckiej Kavali, skąd po przylocie zabraliśmy się busem zaś później barką z portu w Keramoti do portu w Thasos.
Pierwszy etap za nami. Teraz wszystkim czego potrzebowaliśmy było znaleźć bezpośrednią drogę do stolicy Turcji. Prawda, że proste?
Błąd!
Poniedziałek i wtorek upłynęły pod znakiem tak wysokich wzlotów jak i upadków. Tubylcy zdawali się być tak samo zdezorientowani, jak i my.
- Jakie są szanse, że dostanę się stąd do Stambułu? - pytaliśmy.
- Żadne...
- Żaden problem...
- Nie jestem pewien...
- Kiedyś chyba była jakaś łódź...
Większość odpowiedzi zdawała się na nic jak odkryliśmy, że tą drogą posuwamy się krok naprzód i dwa do tyłu.
Barki podobnie jak samoloty odpadały definitywnie ze względu na swój nie najlepszy stan, zaś pociągi zdawały się jechać jeszcze dłużej aniżeli autokary z Grecji do Turcji.
Przyszło nam stawić czoła dwudniowej, doprowadzającej do granic wycieńczenia podróży obfitej w zmiany i różne środki transportu.
Usiadłszy wewnątrz murów centrum turystycznego miasta Thasos omawialiśmy dalszą strategię działania. Czas nie grał na naszą korzyść.
Kiedy wydawało się, że nasz sen o finale Ligi Mistrzów został raz na zawsze zniweczony, pojawiła się nadzieja.
Chmura dymu i skrzypienie wejściowych drzwi zwiastowało nadejście pulchnego, zrelaksowanego greckiego taksówkarza, który leniwie kończył palić swego papierosa.
W pierwszej chwili przywitaliśmy go najzwyklejszymi spojrzeniami, zwłaszcza że byliśmy już zmęczeni negatywnym podejściem miejscowych do naszej wyprawy do Turcji.
Nie wiedzieliśmy, że on wkrótce okaże się odpowiedzią na nasze wszystkie bolączki.
Rozmawiając w swym ojczystym języki skierował uwagę na doradcę turystycznego, której wyraz twarzy w tej chwili wskazywał na zakłopotanie.
Krótka, szybka rozmowa po grecku uświadomiła go w naszym trudnym położeniu, toteż siadając z powrotem na miejsce spodziewaliśmy się typowej odpowiedzi.
- Nie widzę problemu – powiedział po raz pierwszy po angielsku.
Doradca poinformował go o kwestiach związanych z wynajęciem samochodu w Grecji, między innymi że mogą nas spotkać problemy na tureckiej granicy.
Jego reakcja dała nam natychmiastowy zastrzyk nadziei.
Wyjąwszy komórkę z kieszeni przeprowadził krótką konwersację, po której poinformował nas, że zapewnił nam samochód którym zabierzemy się do Stambułu i z powrotem.
Ogarnięci podnieceniem i wiarą przystaliśmy na jego ofertę. Prowadzeni przez światełko, które pojawiło się na końcu tunelu, rozkoszowaliśmy się osiągnięty punktem kulminacyjnym naszych pierwszych kilku dni na Thasos, spędzając m.in. popołudnie na próbowaniu tego, co wyspa oferuje najlepszego.
I nareszcie nadeszła środa.
Nasz właściwy etap podróży rozpoczął się o czwartej nad ranem. Zanim wsiedliśmy do barki, która miała nas zabrać na stały ląd, zwiedziliśmy nieco zapierającego dech w piersiach krajobrazu Thasos.
Dotarłszy do portu w Keramoti skierowaliśmy się na wschód przez północną Grecję, do Aleksandropolis, po drodze mijając Ksanti i Komotini by tam odebrać nasz obiecany samochód i wykonać papierkową robotę która ułatwi nam przejście przez granicę. Wkrótce znów byliśmy na szlaku.
W przeciągu godziny osiągnęliśmy turecką granicę. Jeżeli obejrzycie film „Midnight Express”, wtedy zrozumiecie ten cały niepokój jaki tworzy owa granica.
Mimo bojowo nastawionego i nieco nieprzyjaznego konduktu jaki przyjęliśmy w punkcie kontroli przeszliśmy dalej nietknięci, po czym wjechaliśmy na wciąż niedokończone tureckie drogi, gdzie przyszło nam się zmierzyć z nierównościami nawierzchni, polem minowym jeżdżących niczym kamikadze Turków i „nie-bierzemy-jeńców” światłami drogowymi.
Całe szczęście że samochód nie należał do nas – po tym, co musiało znosić przez te drogi zawieszenie, chyba nie da się już go naprawić.
Dziewięć godzin podróży z Thasos upstrzone licznymi zdarzeniami mogącymi pozbawić nas życia później ujrzałem z dawna upragniony cel naszej podróży, nasze przeznaczenie – Stadion Olimpijski Ataturka...
Kiedy na początku drugiej połowy kibice zgromadzeni na trybunach zaczęli śpiewać „You'll Never Walk Alone”, zastanawiałem się jak po tak dramatycznej podróży wszystko wskazywało na to, że finał zmieni się w punkt kulminacyjny całej tej agonii.
3-0 w plecy – to z pewnością koniec...
A teraz los zagra swój finałowy akt.
Niewyobrażalna druga część spotkania z trzema golami strzelonymi przez naszych w sześć minut postawiła The Reds przez niepowtarzalną szansą przechylenia szali na swoją korzyść dzięki najbardziej niesamowitemu comebackowi w całej historii piłki nożnej.
Atmosfera na trybunach była wprost nie do opisania, zaś dogrywka wycisnęła z bohaterów w czerwonych trykotach ostatnie krople energii witalnej.
Parę chwil później zostaliśmy koronowani nowymi mistrzami Europy, a żywe legendy zajęły nieśmiertelne miejsce w liverpoolskim folklorze.
Stałem tam, pośród tych wszystkich niosących się po stadionie słusznie rozhisteryzowanych celebracji ogarniętych euforią kibiców, którzy rozkoszowali się wymarzoną chwilą. Takie momenty są esencją futbolu. Właśnie takie momenty są warte bardziej, niż powinny być.
Wszystkie śpiewy, cała ta radość i niepowtarzalny mecz sprawiło, że wszelkie niedogodności jakie przeżyliśmy w drodze do stolicy Turcji stały się wręcz śmieszne w swej istocie. I z tą właśnie myślą, opuszczając pustoszejący stadion olimpijski udaliśmy się w tryumfalny powrót najpierw do Grecji, później zaś do Anglii, a z Gatwick do Merseyside... Wszystko to z Liverbirdem dumnie wypiętym na piersi.
Komentarze (0)