Ian Rush jakiego nie znacie, cz. I
LFC.pl dla wielotysięcznej grupy kibiców odwiedzających regularnie największy serwis Liverpool FC w Polsce przygotowało nie lada atrakcję. Właśnie rozpoczynamy nowy projekt. Będziemy publikować na łamach serwisu najciekawsze fragmenty biografii Iana Rusha. Znajdzie się w niej wiele ciekawych historii, które pomogą starszym kibicom cofnąć się w czasie kilkadziesiąt lat wcześniej, natomiast młodszym fanom pozwoli odkrywać co 2 tygodnie nowe horyzonty.
Zaprezentujemy Państwu 10 najbardziej interesujących według Nas fragmentów, zaczynając od dnia dzisiejszego.
Zapraszamy serdecznie do lektury, która powinna być niezwykle cenna dla wszystkich zwolenników Liverpool FC, niezależnie od stażu kibicowskiego i wieku.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Koniec sezonu 1985/86, pierwszego z Kennym Dalglishem w roli grającego trenera. Liverpool przeżywa traumę dramatu na Heysel, ponadto zostaje wykluczony z udziału w europejskich pucharach. W decydującym o końcowej tabeli meczu z Evertonem, po dwóch bramkach Iana Rusha, zdobywa kolejny mistrzowski tytuł.Świętowaliśmy nasz triumf do późnych godzin nocnych. Jakikolwiek jednak byłby poranny kac, przeszedł w momencie ujrzenia porannych gazet. Były pełne spekulacji, mówiących iż właśnie wróciłem na listy pożądanych kilku czołowych klubów w Europie. Terry Venables chciał, bym dołączył do niego w Barcelonie, wymienionych było także kilka klubów włoskich, w tym... Juventus. Z początku nie byłem w stanie uwierzyć w tę historię. Jakim cudem ten klub chciałby kiedykolwiek podpisać kontrakt z piłkarzem Liverpoolu po tym, co wydarzyło się na Heysel zaledwie rok wcześniej? Czy fani Juventusu kiedykolwiek by to zaakceptowali – czy też wznieciliby przeciw temu rewoltę? Nie mogłem zrozumieć, jak mieliby znaleźć w swoich sercach miejsce dla mnie, bądź kogokolwiek innego z Liverpoolu?
Kiedy jednak wróciłem do Merseyside, poszedłem od razu zobaczyć się z Kennym Dalglishem, który potwierdził te spekulacje – Liverpool, choć niechętnie, przygotowywał się na mój transfer. Byliśmy ukarani zakazem gry w europejskich pucharach, to zaś oznaczało, że finanse klubu bardzo na tym ucierpią. Sprzedanie mnie było rozwiązaniem tych problemów. Podczas gdy kilka klubów pytało o moją osobę, dwie poważne, oficjalne oferty napłynęły rzeczywiście z Barcelony i Turynu. Rozmawiałem przez telefon z Terrym Venablesem, który złożył mi ofertę, gwarantującą mi status milionera – i nie mam tu na myśli hiszpańskich peset! Mark Hughes, jeden z moich dobrych kumpli z reprezentacji Walii, był już w Barcelonie i dzwonił do mnie kilka razy, błagając bym się do niego przyłączył. Była to bardzo poważna pokusa. Poza tym, Liverpool otrzymałby za mnie 4,3 miliona funtów, ponad milion więcej niż wynosiła oferta Juventusu. Dalglish był wspaniały. „Nie martw się o sumę transferu, idź tam, gdzie uważasz, tam gdzie będziesz odczuwał większą radość z gry. Jeśli zaś nie chcesz odchodzić, będziemy zachwyceni mogąc cię zatrzymać” - powiedział. To była bardzo trudna decyzja. Kochałem grać w Liverpoolu, szczególnie po tak fantastycznym sezonie.
Wiedziałem jednak, że przez wzgląd na finanse powinienem odejść. W nadchodzące lato planowałem ślub z Tracy i musiałem zacząć myśleć o przyszłości mojej rodziny. Ponadto, ponieważ byłem w Liverpoolu już jako nastolatek, nie byłem wysoko na liście płac. To fakt z piłkarskiego życia – dużo lepszą umowę dostajesz od klubu, gdy do niego dołączasz jako ukształtowany piłkarz, niż jako nieopierzony młokos.
Po kilku nieprzespanych nocach podjąłem decyzję o przenosinach do Turynu. Mimo, iż warunki jakie mi zaproponowali były nieco gorsze niż te Barcelony, nadal gwarantowały mi bycie milionerem. Trzyletni kontrakt pozwalał mi zarobić niemal osiem razy tyle, ile pobierałem dotychczas w Liverpoolu. Zdecydowałem się na Włochy, gdyż uważałem je za największą scenę piłkarskiego świata. Ponadto, gdzieś w głębi duszy czułem, iż jestem im coś winien za ową tragiczną noc w Brukseli. Jak na ironię, nie mogąc mnie pozyskać, Venables skusił Gary'ego Linekera.
Nie chcę brzmieć niczym święty. Gdyby w ofertach była większa rozbieżność, niemal na pewno wybrałbym Barcelonę. Ale sytuacja była jaka była, coś intrygowało mnie w Juventusie. Ponadto postrzegałem ich jako drugi najlepszy klub w Europie, drugi po Liverpoolu oczywiście. Podpisałem więc kontrakt, stałem się własnością Juventusu – i spędziłem sezon 1986-1987 grając dla Liverpoolu! Włoskie przepisy limitowały wówczas liczbę zagranicznych piłkarzy w klubie do zaledwie dwóch. Juventus miał już zaś w swych szeregach Duńczyka Michaela Laudrupa i Francuza Michela Platiniego.
Platini, kapitan i największa gwiazda reprezentacji Francji, Mistrzów Europy z roku 1984, planował przejście na emeryturę po sezonie 1985-86. Po tym jak jego geniusz doprowadził Juventus do Mistrzostwa Włoch, przekonano go jednak do pozostania w klubie na jeszcze jeden sezon. Juventus kupił mnie mimo wszystko - nie chcieli mnie stracić. Mieli za to w planach wypożyczenie mnie na sezon do Lazio, jednego z dwóch wielkich rzymskich klubów. Nie spodobał mi się ten pomysł, uważałem go za sportowy krok w tył.
Może, gdzieś w głębi serca, nie mogłem znieść myśli o wyjeździe z Liverpoolu, mimo korzyści jakie moje odejście mogło przynieść. Dlatego też nalegałem aby zamiast w Lazio, rozegrać przyszły sezon na Anfield – i kluby się na to zgodziły. Co by się stało, gdybym w tym czasie odniósł poważną kontuzję – Bóg jeden raczy wiedzieć. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło i to nie dlatego, że w jakikolwiek sposób odpuszczałem na boisku. W rzeczywistości było wręcz odwrotnie. Byłem świadomy, że jestem podwójnie obserwowany, szczególnie przez fanów, ale i być może przez część kolegów. Słyszałem, że kiedy Kevin Keegan opuszczał klub na podobnej zasadzie „opóźnionej umowy” w końcówce lat 70-tych, jego relacje z The Kop znacznie się pogorszyły. Mimo, że nikt nie mógł mu zarzucić braku poświęcenia i gry na 110 procent w każdym spotkaniu, kibice źle znieśli jego odejście. Nie chciałem aby przydarzyło się to i mnie. Czułem, że od samego początku pobytu na Anfield, między mną a kibicami istniała jakaś specjalna więź i nie chciałem dopuścić do przeobrażenia jej w obustronną gorycz i szorstkość. Byłem zdeterminowany, by dać im ostatni, wspaniały sezon. Zdawałem sobie sprawę, iż będzie to dla mnie bardzo emocjonalny rok. Chciałem jednak opuścić Anfield z wysoko podniesioną głową, mimo iż kilku chłopaków zaczęło na mnie już wołać Luigi. Była tylko jedna droga aby to osiągnąć – dać im tyle goli, ile to tylko możliwe.
Tak też się stało – sezon 1986-87 okazał się najpełniejszym w moim życiu, zarówno ze sportowego, jak i prywatnego punktu widzenia. Zagrałem we wszystkich spotkaniach, także tych towarzyskich. Strzeliłem czterdzieści bramek, trzydzieści z nich w Pierwszej Dywizji, sześć w Pucharze Anglii oraz cztery w Pucharze Ligi. Czułem się jednak kimś więcej niż tylko snajperem. Dawałem z siebie wszystko dla zespołu, tydzień po tygodniu. Stwarzałem sytuacje innym, byłem pierwszym obrońcą kiedy to przeciwnik posiadał piłkę. Mimowolnie dojrzewałem, ucząc się bycia jak najbardziej wszechstronnym piłkarzem. Jestem pewien, że nikt, absolutnie nikt nie miał podstaw, by oskarżyć mnie o brak zaangażowania i serca do gry.
Jedynym wielkim rozczarowaniem był brak jakiegokolwiek trofeum – po raz pierwszy słynna, mocna końcówka sezonu nie miała miejsca. W poprzednim sezonie wygraliśmy siedem ostatnich spotkań w lidze, wyprzedzając na finiszu Everton. Tym razem udało im się odegrać. Zanotowaliśmy spektakularną środkową część sezonu, byliśmy w pewnym momencie liderem z dziewięcioma punktami przewagi. Niestety, roztrwoniliśmy tę przewagę. Nigdy nie byłem w stanie tego zrozumieć, wierzyłem że naprawdę byliśmy najlepszą i najsilniejszą ekipą w Anglii. Wkradło się chyba zbyt dużo samozadowolenia, straciliśmy pęd, co było zupełnie nie w stylu Liverpoolu. Everton wykorzystał to i zaliczając dobrą końcówkę sezonu, wyprzedził nas aż o dziewięć punktów.
Roztrwoniliśmy także jednobramkowe prowadzenie w finale Pucharu Ligi na Wembley, ulegając Arsenalowi 2-1. Był to także mecz kończący moją rekordową serię spotkań, w których strzelałem bramkę, a które kończyły się zwycięstwami Liverpoolu. Zdobyłem gola i wierzyłem, że będzie to pierwszy z kilku strzelonych tamtego wieczoru; nasza dominacja w pierwszej części była niepodważalna. Wszystko jednak zmieniło się po przerwie. Podwójna porażka, na Wembley oraz w lidze, zbiegająca się dodatkowo z moim odejściem, była wodą na młyn wszystkich krytyków. Rozpoczęli ogłaszanie rozpadu najlepszego zespołu w Europie.
Ja wiedziałem jednak lepiej. Dalglish nie przyjął miło naszych wahań, które doprowadziły do utraty dwóch trofeów. Nigdy nie był typem pocieszyciela i zwolennikiem zrzucania winy na zły los. Potrafił zrobić w szatni piekło nie gorsze niż Paisley czy Fagan. Kiedy szykowałem się do odejścia, byłem przekonany, że postara się o odpowiednie transfery, tak by wszystko wróciło do normy. Zdążył już zakupić Johna Aldrigde'a, który miał mnie zastąpić. Graliśmy ze sobą kilka razy - wystarczająco dla mnie by przekonać się, że będzie on naturalnym łowcą bramek, który bez problemu przejmie moje obowiązki. Następnie Dalglish sięgnął po Johna Barnes'a i Petera Beardsley'a. W efekcie, już w następnym sezonie Liverpool ponownie wspiął się na ligowy szczyt.
To jednak była melodia przyszłości. W momencie kiedy sezon dobiegał końca, w mojej głowie wrzało. Czułem się podekscytowany przenosinami do Włoch, z drugiej jednak strony przytłaczał mnie smutek, jaki odczuwałem opuszczając Liverpool. Dzięki Bogu, nasi kibice byli dla mnie wspaniali. Nigdy nie usłyszałem najmniejszej nawet dozy krytyki od żadnego z nich. Co więcej, wydaje mi się, że przez kilka ostatnich spotkań pomagali mi tak bardzo, jak moi koledzy z drużyny. Kiedy podejmowaliśmy Watford w ostatnim w sezonie meczu na Anfield, tytuł był już poza naszym zasięgiem. Byłem jednak szalenie zmotywowany, by pożegnać się z naszymi fanami choćby jedną bramką.
Nie był to wielki mecz, mówiąc szczerze. Watford walczył ostro by nas powstrzymać, siedem minut przed końcem wciąż utrzymywał się bezbramkowy remis. Wtedy długa piłka przedostała się przez ich defensywę, dopadłem do niej i skierowałem obok ich bramkarza Steve'a Sherwooda. The Kop, które śpiewało moje imię przez cały mecz, eksplodowało z radości. Ja eksplodowałem razem z nimi, czując wielką ulgę, jakby zrzucając z siebie wielki ciężar. Strzeliłem takich bramek chyba około setki, nie była tak naprawdę nadzwyczajna. Nadzwyczajny był jednak moment jej zdobycia.
Po ostatnim gwizdku całe Anfield pozostało na swych miejscach, odmawiając opuszczenia stadionu, aż do momentu mojej rundy honorowej. Rozpocząłem swój bieg dookoła boiska, sam, przy ogłuszającej wrzawie i morzu twarzy dookoła mnie. Widziałem jak wiele z tych twarzy pokrywało się łzami. Nie mogłem w to uwierzyć – dlaczego okazywali mi tyle emocji? Nagle dotarło do mnie, że ja również płaczę! Zdjąłem koszulkę i rzuciłem ją w tłum, trybuny zakotłowały się jeszcze bardziej. Później mi powiedziano, że chłopak któremu udało się ją złapać, opuszczał stadion w towarzystwie policyjnej eskorty!
Godzinę po meczu wielotysięczny tłum wciąż oblegał Anfield. Chciałem jeszcze raz wyjść do kibiców, oddać im ostatni salut, policja jednak obawiała się o zdrowie najmłodszych w tłumie. Zamiast tego, przeszmuglowano mnie przez całe boisko, aż do innego wyjścia. Chciałem zjeść spokojny obiad z Tracy, zostałem jednak zawieziony na przyjęcie – niespodziankę, zorganizowane oczywiście przez Kenny'ego. Było fantastycznie, zaproszono zarówno cały skład, jak i sztab trenerski oraz pracowników klubu i stadionu. Po kilku głębszych przyniosłem wstyd sam sobie – umieściłem cały wielki, kremowy tort na głowie żony Kenny'ego, Mariny. Dostałem na to oczywiście zgodę od samego bossa, on sam jednak w jej towarzystwie zawsze temu zaprzeczał. Marina zemściła się na mnie rok później, po spotkaniu jakie zagrałem na pożegnanie Alana Hansena. Miałem na głowie całe ciasto z kremem i owocami!
Ostatni mecz sezonu zagraliśmy w Londynie, z Chelsea. Zremisowaliśmy 3-3 i udało mi się jeszcze na pożegnanie zdobyć gola. Z Londynu polecieliśmy prosto do Tel-Awiwu, gdzie mieliśmy zagrać towarzysko z reprezentacją Izraela. Miał to dla mnie być, jak myślałem, ostatni występ w życiu w czerwonej koszulce Liverpoolu. Był to jednak dość zawstydzający wieczór – potraktowaliśmy tą podróż jak kończącą sezon wycieczkę i zupełnie nie przyłożyliśmy się do spotkania. Przegrywaliśmy 3-0 zanim zdołaliśmy porządnie kopnąć piłkę. Bura w przerwie, jaką otrzymaliśmy od Ronniego Morana, obudziła nas na tyle, bo rozegrać przyzwoitą drugą połowę. Nie udało nam się jednak odpowiedzieć bramką. Tak naprawdę, byłem już wówczas myślami we Włoszech. Udało mi się jednak zapamiętać słowa Joe Fagana, kiedy żegnałem się z chłopakami kilka dni wcześniej. "Przeżyłeś fantastyczny okres w Liverpoolu, czerpałeś radość z każdego momentu i dałeś radość bardzo wielu ludziom." - mówił. "To już jednak przeszłość. Musisz teraz patrzeć przed siebie. Jeśli będziesz teraz patrzył za siebie – uczynisz się nieszczęśliwym."
Były to niemal te same słowa, jakie siedem lat wcześniej usłyszałem od Alana Oakes'a, gdy opuszczałem Chester na rzecz Liverpoolu. Wiedziałem, że to dobra rada. Zdecydowałem się ją przyjąć.
Ian Rush, po roku spędzonym w Juventusie Turyn, sfrustrowany brakiem akceptacji w szatni i słabymi wynikami, powrócił do Liverpoolu. Na Anfield grał jeszcze osiem lat, ostatecznie w 1996 roku przeniósł się do Leeds United. Zdobył 346 bramek w 658 występach w czerwonej koszulce.
Tłumaczenie: Openmind
LFC.pl - Przywykliśmy do rzeczy doprawdy niezwykłych
Wkrótce kolejne informacje serwisu z nowościami, gdyż jak powszechnie wiadomo, kto się nie rozwija, ten stoi w miejscu.
Komentarze (0)