Czas pożegnania
Zatrudnienie Joe Cole’a w Liverpoolu było hazardowym posunięciem. Wchodząc do kasyna, liczy się na łatwy zarobek, a kończy zazwyczaj na tym, że wychodzi się z niczym, w końcu kasyno musi na siebie zarobić. Podpisanie kontraktu z Colem było dla klubu wizytą, którą kończył z pustym portfelem.
Na Anfield przychodził jako ponad pięćdziesięciokrotny reprezentant Anglii, jeszcze ze świeżymi wspomnieniami z mistrzowskich fet, w których brał udział jako piłkarz Chelsea. Szybko debiutował w Premier League, bo już jako nastolatek, a pierwszą szansę w reprezentacji dowodzonej przez Svena-Gorana Erikssona otrzymał, mając niespełna dwadzieścia lat. Być może szybkie wejście w dorosłą piłkę sprawiło, że Cole na Merseyside bardziej przypominał piłkarskiego staruszka, którego co rusz coś zaboli lub zakłuje, niż gwiazdę angielskich boisk.
Anglik świetnie wpasował się w szarzyznę, którą wniósł ze sobą Roy Hodgson. Ligowy debiut jak z koszmaru, czerwona kartka tuż przed gwizdkiem na przerwę zawodów z Arsenalem nie była wymarzonym początkiem sezonu. Sylwestra chyba nie świętował, bo nie miał ku temu wielkich powodów, w grudniu prawie w ogóle nie pojawiał się na boisku. Brak hucznej zabawy do rana przyniósł efekt nazajutrz, w pierwszy dzień nowego roku w meczu przeciwko Boltonowi wszedł na ostatnie minuty i w doliczonym czasie strzelił zwycięskiego gola. Mylili się jednak ci, którzy uważali, że bramka ta będzie dla niego przełamaniem i że teraz wszystko pójdzie już z górki. Hodgson chwilę później został zwolniony, a do ulubieńców Kenny’ego Dalglisha wychowanek West Hamu się nie zaliczał. Następny sezon spędził na wypożyczeniu w Lille, nikt inny nie chciał sprowadzić go na zasadzie transferu definitywnego. Mimo to, co tydzień z klubowego konta księgowi musieli przelewać wiele tysięcy funtów na konto Anglika, bo Francuzów nie było stać, by wziąć na siebie całą jego tygodniówkę.
Przed tym sezonem również gorączkowo poszukiwano kupca chętnego na usługi Cole’a. Nikt taki się nie zgłosił, więc Brendan Rodgers postanowił dać mu szansę udowodnienia swojej wartości. Już w pierwszej kolejce odniósł kontuzję. Problemy zdrowotne stanowiły przeszkodę dla Anglika, by pokazać w pełni to, co potrafi. W pewien grudniowy czwartek był najlepszy na boisku w potyczce z Young Boys Berno, ale w niedzielę na murawie w Swansea nie mógł pojawić się od pierwszej minuty, bo nie był przygotowany na to kondycyjnie. Gdy wydawało się, że trzy dni później znów będzie miał okazję wykazać się od pierwszej minuty na White Hart Lane i powtórzyć dobry występ z Szwajcarami, w drodze do jego szczęścia stanęła kontuzja. Gol na Upton Park półtora tygodnia później niewiele zmienił w jego sytuacji.
W klubie wszyscy są już pogodzeni, że kariery tutaj nie zrobi. Nikt nie chce opierać przyszłości na wątłych ramionach ciągle nękanego urazami 31-latka. Włodarze szukają sposobności, by pozbyć się z listy płac ciężaru, jakim jest jego pensja, wynosząca sto tysięcy funtów tygodniowo. Na dodatek po ewentualnych transferach Sturridge’a i Ince’a nawet ławka rezerwowych okazałaby się dla niego za krótka.
Deskę ratunku widzi w nim Harry Redknapp (tonący brzytwy się chwyta?). Szkoleniowiec QPR pewnie wyznaje zasadę, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej i wierzy, że powrót do domu Cole’a pozwoli wrócić mu do dawnych chwil świetności, a drużynie z Loftus Road utrzymać się w lidze. Cole to w końcu stuprocentowy londyńczyk, w stolicy Anglii spędził niemal całe swoje życie. Mamy styczeń, może pakować walizki…
Komentarze (6)
Zgadzam się z tobą w 100 procentach ale my też nie dawaliśmy Cole-owi szans do gry :C