Na AV wpadki się nie skończyły
Niedzielna ulewa, która przeszła nad Oldham, była zimnym prysznicem dla piłkarzy Liverpoolu. Przed meczem żaden z nich nie brał pod uwagę przedwczesnego odpadnięcia z Pucharu Anglii, a jednak największa niespodzianka tej rundy stała się faktem.
Powodów do obaw nie było. Trochę ponad rok temu Liverpool też potykał się z Oldham, wygrywając wówczas 5:1, a wśród strzelców można było znaleźć nazwiska Carrolla i Downinga, co jest rzadkim widokiem. Trzecioligowiec, który w ostatnich ośmiu spotkaniach ligowych zdobył zaledwie jeden (!) punkt i walczy o utrzymanie z takimi drużynami jak Colchester czy Scunthorpe, miał być dla podopiecznych Rodgersa zwykłą przystawką, rozgrzewką przed poważnymi bojami zbliżającymi się w następnych dniach. Okazałe zwycięstwo sprzed tygodnia nad Norwich i mocny skład dawały poczucie bezpieczeństwa, że nic złego przytrafić się The Reds nie może. A jednak…
W ostatnich dniach Bradford City mogło posłużyć za inspirację dla klubów z niższych lig, które czekały na pucharowe pojedynki z dużymi firmami. The Bantams awansując do finału Pucharu Ligi pokazali innym, że historia starcia Dawida z Goliatem może powtórzyć się w futbolu. Oldham wzięło przykład, wypunktowało Liverpool, a teraz mogą szykować się na wizytę kolejnej drużyny z Liverpoolu.
Obecny zespół ma problemy z regularnością, które wynikają z mentalności i formy poszczególnych piłkarzy. Jak inaczej można wytłumaczyć porażkę ze słabą Aston Villą u siebie, gdy wcześniej wygrało się trzy mecze z rzędu? Piłkarze mają kłopot z zagraniem dwóch połów meczu na równym dobrym poziomie. Pierwsze czterdzieści pięć minut spotkania z Manchesterem United wyglądało katastrofalnie, a zawodnicy sprawiali wrażenie boksera, który ma przed sobą napierającego na niego Kliczkę. Na pojedynek w Oldham zaś wyszli tak, jakby to oni byli w roli ukraińskiego pięściarza. Jones popełnił pierwszy poważny błąd w sezonie, po którym straciliśmy bramkę, słynący z dobrych warunków fizycznych Coates kompletnie nie radził sobie w pojedynkach powietrznych. Nie zachwycili też młodzi, o czym po meczu wspominał Rodgers. Robinson po fatalnym strzale zamiast szukać dziury w murawie, w której mógłby się schować ze wstydu, wolał zareagować na pretensje Suareza, każąc mu podążyć w nieznanym kierunku. Wczoraj z Arsenalem także nie było stabilizacji gry. Od prowadzenia 2:0 piłkarze nie mogli wyjść z własnej połowy. Przewaga Kanonierów była zrozumiała, ale tak głębokie zepchnięcie do defensywy nie przystoi Liverpoolowi, który w pierwotnym zamierzeniu irlandzkiego szkoleniowca miał się bronić przed rywalami, dzięki utrzymywaniu się przy piłce.
Komentarze (0)