Jak Shankly zmienił fanów
W związku z obchodami 100. urodzin Billa Shankly’ego przyjrzymy się różnym obszarom klubu, które zrewolucjonizował wielki Szkot w czasie swoich 15-letnich rządów na Anfield. Dzisiaj rzucimy okiem na to, jak Shankly wpłynął na fanów,
Jeżeli Bill Shankly uosabia wszystko to, co wspaniałe w Liverpool Football Club, to Ian Callaghan nie jest daleko w tyle za nim.
Niedziela, 1 września, godzina 10:45. Ciche uliczki otaczające Anfield są pełne czerwieni.
Przez morze ciał, w płaszczu z wysoko postawionym kołnierzem, chroniącym jego policzki przed wiatrem, z rękami w kieszeniach, przedziera się Cally.
Z nisko pochyloną głową, skupia się na tym, żeby rytmicznie podążać w ślady za tysiącami innych, którzy powoli posuwają się w kierunku wejść na trybunę główną.
Nagle znikąd, ktoś rozpoznaje słynny uśmiech – jego znak rozpoznawczy i opuszczając kolejkę przedziera się ku niemu mówiąc:
– Przepraszam, że przeszkadzam, Cally. Nie dałbyś nam swojego autografu? Dzięki, Ian. Zawsze byłeś ulubieńcem, dla takiego staruszka, jak ja.
To żaden problem – nigdy nim nie jest. Cally zatrzymałby się i rozdał tysiące autografów, zanim dostałby się na stadion, gdzie miał obejrzeć swój ukochany Liverpool, który pokonuje Manchester United 1:0, dzień przed 100. urodzinami Shankly’ego.
Każda osoba zostałaby przywitana w taki sam sposób – ciepłym uśmiechem i przyjaznym uściskiem dłoni. Co do tego nie ma wątpliwości. Taka skromność i pokora są bowiem szczere. Nie można ich tak po prostu włączyć i wyłączyć.
To dlatego, pomimo fenomenalnych 857 występów dla klubu, Cally jest najczęściej najcichszą osobą w pomieszczeniu i kiedy w przyjazny sposób mówi ze swoim łagodnym akcentem Scouse, jego słowa są pełne pokory.
Właśnie dlatego niemal przeszliśmy obok niego w Boot Room cafe na Anfield. Cally siedział w rogu. Popijał kawę i – jak to ma w swoim zwyczaju – zajmował się swoimi sprawami.
Mieliśmy się spotkać z nim, żeby porozmawiać o Shanklym – człowieku, który sprowadził go do klubu i przyjął pod swoje skrzydła na 14 lat.
W trakcie wywiadu, Cally nie musiał przypominać sobie nowych anegdot czy ciekawych wypowiedzi, po prostu opowiadał o tym, co wydarzyło się w rzeczywistości, tak jakby rozmawiał z przyjacielem w pubie. Na pytanie o to, co sprawiało, że Szkot był tak wyjątkowym człowiekiem odpowiedział:
– On kochał ludzi.
– Spędzał z ludźmi bardzo dużo czasu, rozmawiał z nimi, podpisywał autografy. To był swój człowiek.
– Pokochał ludzi z Liverpoolu, a oni zakochali się w nim natychmiast, ponieważ on dotrzymywał swoich obietnic.
Shankly znał ludzi z Liverpoolu jeszcze zanim objął posadę menadżera w grudniu 1959 roku. Jeszcze przed II wojną światową Szkot przyjechał tu w związku z operacją nosa i kilka razy pojawił się na Anfield, żeby obejrzeć mecze bokserskie.
Dopingował zawodników, kiedy Peter Kane walczył z Jimmym Warnockiem, a Ernie Roderick z wielkim Henrym Armstrongiem, jednak po Billym Liddellu, czy Ronniem Moranie nie było wówczas śladu.
Przy pierwszym kontakcie z miastem, Shankly’emu przypominało ono jedno z ruchliwych szkockich miast, a ludzie byli tacy sami jak Szkoci. A jemu to odpowiadało.
Jednak na tarasach Anfield, które stały tam od 1892 roku, kiedy Everton grał przed tym, co później miało zostać ochrzczone jako Spion Kop, coś było nie tak, coś nie pasowało.
– W tym czasie, w mieście, które potencjalnie powinno mieć silne wsparcie, sytuacja była przerażająca. W swojej autobiografii Shankly napisał:
– Ci nieugięci kibice mieli nadzieję, że zdarzy się jakiś cud, coś, z czego będą mogli się cieszyć.
– Ludzie zgromadzenia na the Kop krzyczeli i odgrażali się, ale nie z taką samą jednością, humorem czy arogancją, z której potem byli znani fani.
– Everton grał w Pierwszej Dywizji i oczywiście poszedłem, żeby obejrzeć, jak seniorska drużyna Liverpoolu radzi sobie w pucharze. Everton rozsypał Liverpool w proch, a atmosfera była okropna. Rozchodzące się po trybunach kpiny były żenujące. To było żałosne. Gdzieś głęboko, coś jednak w tym tkwiło.
Poprzednikiem Shankly’ego na stanowisku menadżera Liverpoolu był Phil Taylor. Był on dżentelmenem, który zasłużył sobie na szacunek wśród swoich piłkarzy. Jak wyjaśnia jednak historyk, Stephen Done, był on prawdopodobnie zbyt wielkim dżentelmenem.
– Taylor był przyzwoitym człowiekiem, uczciwym i ciężko pracującym. Jednak te jego dobre maniery powodowały, że, na polecenia dyrekcji, on prawdopodobnie odpowiadał: „Tak, sir, oczywiście”.
– Nie mógł zatem wiele zmienić. To nie był typ człowieka, który stawiał się innym, czy następował komuś na odcisk.
– Nie twierdzę, że nie chciał wygrywać. Myślę, że tego właśnie pragnął, nie było w nim jednak potrzebnej do tego agresji. Fani nie zwracali się przeciwko niemu, bo uważali, że to porządny człowiek. Pod koniec dnia fani nie mieli jednak zbyt wielu rzeczy, z których mogli się cieszyć.
– Po przybyciu na Anfield, Shankly bardzo szybko zauważył wspaniałych, głośnych ludzie, którzy co tydzień tłoczyli się na Anfield, żeby wspierać drużynę.
– Liczba fanów nie spadła w latach posuchy w klubie. Ludzie przychodzili nadal. Byli lojalni, potrzebowali jednak czegoś, co podniesie ich na duchu. On rozumiał, że jeżeli miałeś za sobą fanów, za tym musiała podążyć cała reszta. Myślę, że to mówi o nim wszystko.
– Shankly wiedział, że jeżeli fani pokochają i jego i drużynę, będę wspierać ich bez względu na wszystko. O ile jednak każdy może rozsyłać z boiska całusy w kierunku publiczności, trzymając przy tym herb, o tyle Shankly był szczery w tym co robił.
– Po odejściu Shankly’ego na emeryturę w 1974 roku, fani szybko przekonali się o jego autentyczności, kiedy zaczęły napływać do nich odpowiedzi na ich listy napisane przez tego wielkiego człowieka.
– Te listy były tak szczere, że nikt nie opublikowałby ich w internecie, nie były one przeznaczone dla nikogo innego. Miały trafić do czyjegoś portfela i być tam przechowywane jak skarb – powiedział Stephen. Jego listy są zdumiewające.
– Cały czas mówił o osobie, do której pisał: „Jesteś taki ważny”, „To, co mówisz ma dla mnie wielkie znaczenie”. Pisywał: „To, co powiedziałeś napawa mnie pokorą”. I każdy wiedział, że właśnie to miał na myśli.
O tej uczciwości opowiadał Cally podczas naszego wywiadu. To właśnie ta skromność, która tak wiele znaczyła dla Kopites, sprawiła, że Shankly trafił do ich serc.
Shankly był zagorzałym socjalistą, nie angażował się jednak politycznie i nie był opętany jakimś dogmatem. Jego socjalizm był instynktowny i przejawiał się w więzi, jaką nawiązał w fanami.
Socjalizm sączył się z jego duszy ze względu na wychowanie, jakie otrzymał w Glenbuck. To ono zadecydowało o tym, jak traktował innych, zwłaszcza fanów Liverpoolu, którzy wydawali ostatnie pensy, żeby w weekendy oglądać swoją drużyną.
Dla Shankly’ego, kibice nie byli najważniejszymi ludźmi, byli po prostu ludźmi.
– W dzisiejszych czasach młodsza generacji może czuć się znudzona takimi pojęciami, jak „socjalista” – powiedział Done. Jednak w czasach Shankly’ego każdy wiedział, że jeżeli uważasz się za socjalistę, to dbasz o innych ludzi i zależy ci na społeczeństwie.
– W jednym ze swoich słynnych powiedzonek wyjaśnił, jak ważna jest wspólna praca i wzajemna pomoc.
– Myślał o kibicach, o drużynie i o całym klubie. Jeżeli wszyscy pomagają sobie, współpracują ze sobą i trzymają się razem, wtedy może wyniknąć coś dobrego.
Phil Reade
Komentarze (0)