Podsumowanie meczu
Po konfrontacji dwóch najbardziej utytułowanych angielskich zespołów końcowy wynik określał również zdobycz punktową. Na Old Trafford Czerwone Diabły zaaplikowały gościom z Merseyside trzy gole, a sami zdołali utrzymać przez 90 minut spotkania czyste konto.
Atmosfery towarzyszącej Derbom Anglii nikomu nie trzeba opisywać. Także zbyteczny jest opis czarnych, gęstych chmur, które zebrały się nad głową meneadżera Liverpoolu, Brendana Rodgersa i które bez problemu można byłoby ciąć nożem.
Co więc wymyślił szkoleniowiec przyjezdnych, by zbić z pantałyku Manchester United? Ano najpierw wskazał winnego słabej gry w obronie, którą utożsamił z podstawowym dotychczas golkiperem, Simonem Mignoletem. Jego miejsce zajął Brad Jones i według słów trenera Czerwonych, utrzyma je jeszcze przez nieokreślony bliżej czas.
Zmianie uległo również ustawienie the Reds. Goście niedzielnego szlagieru wyszli na murawę trójką obrońców, z czego Kolo Touré zasiadł na ławce rezerwowych, a Sakho nie znalazł się nawet w meczowej osiemnastcee. Brakowało też nominalnego napastnika – ofensywne trio tworzyli Sterling, Coutinho i Lallana.
United nie mogło skorzystać z usług między innymi Angela Di Maríi i Danny’ego Blinda. Początkowo też nie mogło przekroczyć własnej połowy boiska, bowiem pierwsze minuty zdecydowanie należały do podopiecznych Rodgersa. Ostry pressing, multum strat w środku pola graczy Manchesteru niestety nie przynosiły wymiernych rezultatów, za co występujący w niedzielę w żółtych strojach mogą mieć pretensje tylko do siebie.
Wynik 3:0 nie odzwierciedla boiskowych wydarzeń. Notabene i „o zgrozo” był to jeden z lepszych meczów Liverpoolu ostatnimi czasy. Dużo polotu pod bramką rywali, zacięcie w grze, agresja – zerowa skuteczność i panikująca obrona. Pierwsza bramka dla Czerwonych Diabłów padła w 12. minucie tuż po tym, jak fantastyczną szansę na otwarcie wyniku zaprzepaścił Raheem Sterling, po wyśmienitym podaniu Adama Lallany. Antonio Valencia wyrwał się spod naporu trzech przeciwników, zakładając przy tym siatkę Joe Allenowi, wysunął futbolówkę na skraj pola karnego, gdzie niepilnowany Wayne Rooney (w tej sytuacji pokpił sprawę Coutinho, który w momencie zagrożenia bramki krył wolną przestrzeń na 25 metrze) pewnym strzałem dał prowadzenie United.
Obraz gry się nie zmienił. Liverpoolczycy byli zespołem groźniejszym, zaś miejscowi mimo jednobramkowego prowadzenia sprawiali wrażenie zagubionych i bezradnych, w szczególności raziła niedokładność w obronie i w środku pola. Lecz od 35. minuty Czerwoni opadli nieco z sił i inicjatywę przejęli piłkarze van Gaala. Na efekty nie trzeba było długo czekać, a wręcz po prostu podejść pod pole karne rywala. Wrzutka Younga została strącona przez van Persiego i trafiła wprost na głowę Juana Maty, który z kilku metrów dopełnił formalności. 2:0. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ewidentny spalony.
Druga połowa rozpoczęła się od wpuszczenia na plac gry Balotellego oraz od wymarzonej sytuacji Sterlinga. Po fatalnym podaniu Carricka nasz młokos stanął oko w oko z niesamowitym De Geę i niestety ponownie górą okazał się Hiszpan. Mecz się otworzył, akcje mnożyły się i pod jedną i drugą bramką, jednak nasza skuteczność raziła równie mocno, co nazywanie hitlerowskich obozów zagłady „polskimi”.
Dzieła zniszczenia dopełnił zespół van Świętego Gaala w 71. minucie za sprawą van Persiego, w iście futsalowym stylu rozmontowując obronę Liverpoolu po uprzednim katastrofalnym błędzie Lovrena. Na nic zdały się próby Sterlinga, poprzeczka Mario Balotellego i kolejna jego sytuacja sama na sam, która padła łupem terminatora De Gei.
Wynik 3:0 i mimo wszystko dobra gra naszego zespołu nie może napawać nas optymizmem. Nie było dobrej gry, nie było punktów. Była umiarkowanie dobra gra, była też sromotna porażka. Niedzielny smutny pokaz bezradności na tle słabego mimo wszystko United udowadnia tylko, jak słabi jesteśmy, niestety, my sami.
Komentarze (0)