Trzy kropki: Mecz z Tottenhamem
Liverpool po raz kolejny w tym sezonie podzielił się punktami z drużyną z północnego Londynu, tym razem remisując na Anfield ze Spurs. PhillieO, PiorekB i Raf dzielą się dziś z Państwem swoimi przemyśleniami w naszych tradycyjnych pomeczowych „Trzech kropkach”.
– O ogólnym przebiegu meczu… (Raf)
Mecz wyrównany, w którym obie ekipy stworzyły sobie dogodne okazje bramkowe, prezentując przy tym odmienny styl gry. Tottenham częściej utrzymywał się przy piłce (58 procent) i częściej wymieniał podania (o 152 więcej od the Reds). Liverpool bardziej skupiał się na szybkich atakach Lallany, Sturridge’a i Coutinho. Niestety oprócz miernej dystrybucji futbolówki przez Czerwonych – szczególnie szokująca była celność podań Mignoleta (19 procent!) i dośrodkowań (8 procent!) – brakowało nam również solidniejszego Sakho i skuteczniejszego Sturridge’a. Dzięki licznym, niewykorzystanym okazjom po obu stronach, efektownie swoją obecność zaakcentowali bramkarze. Lloris w pierwszej połowie był nie do zdarcia, kiedy wygrał starcie sam na sam z Danielem i instynktownie obronił strzał Lallany. Simon odpowiedział świetną interwencją, gdy jedną ręką zatrzymał uderzenie Eriksena. Podsumowując, efektowne starcie z zasłużonym remisem.
– O niezbyt spokojnej grze w obronie… (PhillieO)
Ciężko wspominać grę bloku defensywnego Liverpoolu z soboty bez chęci rzucania krzesłami z balkonu w przypadkowych przechodniów. Mamadou Sakho mijał się z prostymi piłkami, z którymi normalnie nie ma problemów. Boczni obrońcy jak już się wyrywali do przodu, to tracili futbolówkę zostawiając autostrady po swoich stronach, a środkowi pomocnicy nie mogli nadążać z asekuracją. Wydawało się, że Dejan Lovren najmniej się rzuca w oczy spośród swoich kolegów. Postanowił jednak nie być gorszym. Nieporozumienie z Mignoletem w pierwszej połowie można było skwitować uśmiechem politowania, ponieważ skończyło się na aucie bramkowym dla nas, ale sposób w jaki kryty(?) był przez niego Harry Kane przy bramce dla Kogutów zakrawa na nieśmieszny żart. Czeka chłopaków z tylnych formacji kilka pracowitych sesji. Można to zwalić na stagnację po przerwie reprezentacyjnej, jednak do meczu w Dortmundzie będzie trzeba przemyśleć swoje zachowanie i znacząco je poprawić.
– O napędzającym akcje Lallanie… (PiotrekB)
Po transferze z Southampton i wielu niespełnionych oczekiwaniach kariera Anglika na Anfield wydawała się zmierzać ku końcowi – na boisku był niewyraźny, często notował łatwe straty, a jego znakiem firmowym było niezdecydowanie objawiające się ciągłym zataczaniem bezproduktywnych „kółek” na boisku. Łatwo było zatem zachować sceptycyzm kiedy Adam zaczął notować stopniowy progres pod wodzą Kloppa, jednak teraz dobrze widać, że nie był to chwilowy trend. Lallana utrzymuje stały, równy poziom nawet w meczach z czołówką tabeli, stał się istotną częścią zespołu. W sobotnim meczu ze Spurs nadawał ton akcjom Liverpoolu, dochodził do sytuacji strzeleckich oraz skutecznie naciskał rywali. Zanotował też największy procent celnych podań w zespole (82%). Dobra dyspozycja Adama bardzo cieszy – nawet w kontekście potencjalnych wzmocnień latem mamy ofensywnego gracza, na którego możemy liczyć.
– O dziesiątej żółtej kartce Cana… (PiotrekB)
Przez ostatnie miesiące Emre Can stał się ważnym mocnym punktem składu The Reds, bez którego trudno sobie wyobrazić środek pola zespołu z Merseyside. Niewyczerpana energia Niemca daje naprawdę wiele the Reds w grze pressingiem, a jego siła fizyczna pozwala mu na skuteczne sprowadzanie przeciwników do parteru. Niestety w meczu z Tottenhamem Emre nie pokazał się z dobrej strony, jego podania często były niepewne i stwarzały niepotrzebne zagrożenie, nie radził też sobie z Dembélé, który deklasował go pod względem szybkości. Zła dyspozycja Cana zazwyczaj budzi u niego frustrację i jeszcze bardziej agresywną grę, tak było i w sobotę. Sędzia był zmuszony ukarać go żółtą kartką za faul na Delle Allim. Dziesiąty żółty kartonik oznacza, że Niemiec następne spotkanie spędzi na trybunach. Miejmy nadzieję, że pozwoli mu to ostudzić głowę i powrócić do bardziej stabilnej dyspozycji – Liverpool tego potrzebuje.
– O szukającym formy Sturridge’u… (Raf)
Mimo, że strzelił bramkę w meczu z Southampton, od kilku spotkań widać, że brakuje mu dynamiki i pary na więcej niż 60 minut gry. Nieprzewidywalności i dzięki temu przydatności na boisku trudno Anglikowi odmówić. W końcu to z nim Coutinho wymienił podania przy akcji bramkowej. Niestety raziła skuteczność i niecierpliwość – tak jak przy wspomnianej wcześniej sytuacji oko w oko z Llorisem, gdy źle odegrał sobie piłkę i na siłę strzelił w bramkarza gości, czy niecelnym uderzeniu głową po dośrodkowaniu Brazylijczyka. Widać w jego zachowaniu ambicję strzelania w każdym meczu, ale musi więcej myśleć, bo jak traci nerwy, momentalnie tracimy nasz największy atut w ofensywie w postaci jego gry kombinacyjnej z Philippe. Liczymy na więcej w starciu z BVB.
– O bitwie pod Die gelbe Wand… (PhillieO)
Jürgen Klopp wraca na stare śmieci. Pierwszy mecz ćwierćfinału Ligi Europy będzie na pewno wielkim widowiskiem choćby z powodu osoby trenera Liverpoolu. The Reds zmierzą się z wiceliderem Bundesligi, który w sobotę pokonał Werder 3:2 w krajowych rozgrywkach. Stosunkowo młody skład Czerwonych czeka poważny test, bowiem Borussia Dortmund to drużyna posiadająca w swoich szeregach wielu piłkarzy klasy światowej, a Signal Iduna Park nie jest najłatwiejszym terenem na świecie. Jeśli w zagłębiu Ruhry obejrzymy tak wesołą obronę, jak w meczu z Tottenhamem, to na 100% skończymy przygodę z europejskimi rozgrywkami. Wierzę jednak że Jürgen Klopp wie na tyle dużo o swoich byłych podopiecznych, żeby opracować na to spotkanie taktykę, która umożliwi Liverpoolowi walkę z Borussią. Tylko czy nasi piłkarze będą potrafili wytrzymać presję i spełnić takowe założenia? Przekonamy się w czwartek.
Komentarze (0)