Podsumowanie meczu
Liverpool niestety nie zdołał przełamać niekorzystnego bilansu spotkań z drużynami z czołówki, remisując 2:2 w wyjazdowym meczu z Arsenalem. Podopiecznym Brendana Rodgersa, mimo dobranej przez menedżera defensywnej taktyki, nie udało się utrzymać dwubramkowego prowadzenia.
Spotkanie z Arsenalem nastąpiło w niezwykle istotnym dla Liverpoolu okresie. Z jednej strony poprzedzało niedzielne starcie z mistrzami Anglii, Manchesterem City, z drugiej zaś the Reds przystąpili do niego mając świeżo w pamięci klęskę z czwartoligowym Oldham w Pucharze Anglii.
W stosunku do ostatniego spotkania Rodgers dokonał w podstawowej jedenastce aż siedmiu zmian. Mecz z Oldham stanowił dla menedżera swoistą lekcję panowania nad sobą, będąc zarazem wskazówką co do jakości młodych zawodników, tak dotychczas przez Rodgersa chwalonych. Nie udźwignęli oni odpowiedzialności, jednakże srogo zawiedli również seniorzy, a najbardziej Martin Skrtel. Z uwagi na słabsze występy Słowaka Rodgers zdecydował się desygnować do gry niezawodnego Jamiego Carraghera, konsekwentnie śrubującego liczbę występów w czerwonej koszulce.
Do składu Liverpoolu powróciło dwóch rekonwalescentów w osobach Pepe Reiny oraz Jose Enrique. O ile ten pierwszy wybiegł w wyjściowej jedenastce, o tyle miejsce na prawej obronie młodszego z Hiszpanów zajął Andre Wisdom. Rodgers pokładał nadzieje w nastolatku, stawiając go naprzeciw takim zawodnikom, jak Cazorla czy Podolski.
Początek spotkania zwiastował wielkie emocje w kolejnych minutach. Trybuny nie zdołały się jeszcze zapełnić, a gospodarze musieli odrabiać straty. Po błędzie Sagny piłka znalazła się w posiadaniu Glena Johnsona, który celnym dośrodkowaniem posłał ją wprost pod nogi Daniela Sturridge'a. Ten jednak nie zdołał pokonać świetnie skracającego w tej sytuacji kąt Wojciecha Szczęsnego. Piłka ostatecznie dzięki podaniu Jordana Hendersona trafiła do Luisa Suareza, a jego strzał po rykoszecie nie pozostawił zdezorientowanemu Szczęsnemu najmniejszych szans.
Tuż po zdobyciu bramki gra zaczęła przybierać kształtu, który miał się utrzymać do końca zawodów. Kanonierzy nie ustawali w atakach, jednak na przeszkodzie stawał brak precyzji oraz Jamie Carragher. Niezłomny wicekapitan dzielnie odpierał zapędy Podolskiego, nieoceniony był również człowiek od czarnej roboty, czyli Lucas Leiva, który nie spuszczał z oka głównego dyrygenta gospodarzy, Jacka Wilshere'a.
W 18. minucie pierwszą, i nie ostatnią interwencją popisał się wracający do dawnej formy Pepe Reina. Hiszpan udanie odczytał intencje Theo Walcotta, broniąc jego mierzony strzał, po którym piłka nieuchronnie zmierzała do siatki.
Dziesięć minut później Liverpoolowi zabrakło odrobiny szczęścia w polu karnym rywali. Po rzucie rożnym do futbolówki najwyżej doskoczył Daniel Agger, który mógł zdobyć w tej sytuacji gola z winy zbyt pochopnie wybiegającego z bramki Szczęsnego. Bramkarza gospodarzy asekurował jednak na linii Podolski.
Dowodem na defensywną taktykę Rodgersa była postawa Suareza. Znany głównie ze swych szarż w pole karne rywali, tym razem częściej widywany był jako pomocnik Johnsona na lewej flance, gdzie z kolei operował znajdujący się w znakomitej dyspozycji Walcott. W tej sytuacji jedynym stale przebywającym blisko obrońców rywali graczem był Sturridge, czekający na zainicjowanie kontrataków przez kolegów z drużyny.
Tymczasem w 43. minucie przed niepowtarzalną szansą stanął Henderson. Znalazłszy się niespodziewanie sam na sam ze Szczęsnym na linii pola karnego, zdecydował się oddać strzał lobem. Niestety, do szczęścia zabrakło odrobiny precyzji.
W przerwie Brendan Rodgers z pewnością zwracał zawodnikom uwagę na konieczność uważniejszej gry w obronie, która z każdą kolejną minutą stawała się coraz mniejszym wsparciem dla Reiny. Tym bardziej, że Kanonierzy w drugich 45. minutach nie mieli zamiaru próżnować, z rosnącym animuszem nękając bloki obronne gości. Po chwilach groźnej przewagi Kanonierów nastąpiła 59. minuta i bramka Hendersona. Anglik znalazłszy się w otoczeniu dwóch rywali zdołał ominąć ich sprytnym zwodem i balansem ciała, wypracowując sobie sytuację sam na sam z bramkarzem. O ile pierwszy strzał zdołali zablokować obrońcy, o tyle przy dobitce pozostali już bezradni.
Niestety, radość the Reds nie trwała długo. Zaledwie cztery minuty później po rzucie wolnym wykonywanym przez Wilshere'a najbliżej piłki znalazł się Giroud, który silnym uderzeniem głową zdobył dla gości kontaktowego gola. Co więcej, Czerwoni nie zdołali się otrząsnąć po pierwszej straconej bramce, a już musieli przyjąć kolejny cios. Tym razem umiejętnościami popisał się Walcott, który otrzymawszy piłkę w polu karnym z całej siły huknął w kierunku Reiny. Hiszpan nawet nie zdołał zareagować na uderzenie Anglika.
Od tego momentu Kanonierzy wyraźnie dominowali nad przyjezdnymi, osiągając niekiedy przewagę w posiadaniu piłki na poziomie 70%. The Reds po zdobyciu drugiego gola cofnęli się głęboko do obrony, co jednak nie uchroniło przed stratą dwóch bramek. Wkrótce na pomoc Johnsonowi w pojedynkach z Walcottem przybył Jose Enrique, niekiedy drużynę ratował ofiarnymi interwencjami Steven Gerrard.
W 87. minucie piłkę meczową mógł mieć Giroud. Mógł, bowiem minął się z nią na piątym metrze, wywołując jęki zawodu zgromadzonych na stadionie kibiców gospodarzy. Liverpool stać było jedynie na odpowiedź Suareza, jednak tym razem zabrakło Urugwajczykowi precyzji.
Liverpool przyjął wynik z mieszanymi odczuciami. Z jednej strony remis na Emirates to osiągniecie nie do pogardzenia, z drugiej zaś przy odrobinie skuteczniejszej gry mecz mógł zakończyć się wysokim zwycięstwem the Reds. Miejmy nadzieję, iż Brendan Rodgers wyciągnie wnioski z tej lekcji, a piłkarze zademonstrują w kolejnym meczu znacznie pewniejszy i mniej nerwowy dla kibiców futbol.
Komentarze (1)
Zagraliśmy tak jak dokładnie nie mieliśmy grać...