Złap mnie, jeśli potrafisz
Liverpool z każdym meczem przybliża się do osiągnięcia założonego celu. Tym razem pierwsza czwórka – biorąc pod uwagę terminarz – może być na wyciągnięcie ręki. Ponadto piłkarze the Reds już nie zachowują się jak ludzie w Uzbekistanie toczący zacięte boje z pierwszymi schodami ruchomymi w kraju. Tym razem jadą płynnie w górę tabeli Premier League.
Mecz z Arsenalem przetarł niezbadany dotąd szlak. Czerwoni wiedzą już w tym sezonie, jak się wygrywa z tymi naprawdę najlepszymi, bez żadnych dodatków w postaci: „wygrali, ponieważ przeciwnicy byli bez formy” czy „rozgromili ich, ale przecież szybko kontuzji doznał Lukaku”. Meczem z Kanonierami oficjalnie pożegnaliśmy się ze słowami: „ponieważ” i „ale”. Meczem z Fulham pożegnaliśmy się z brakiem szacunku do gorszego rywala po wcześniejszym, ważnym zwycięstwie. Natomiast ze Swansea przywitaliśmy się z drużyną, która nawet pod presją potrafi wyszarpywać cenne punkty.
Jeszcze przed 27. kolejką byliśmy czymś w rodzaju mostu łączącego grupę pościgową, składającą się z „głośnych sąsiadów” oraz sukcesywnie dochodzących do głosu Kogutów, z drużynami walczącymi o tytuł. Niektórzy twierdzą, że wyniki minionej kolejki nie ułożyły się po naszej myśli. Moim zdaniem lepiej być nie mogło. Dwie najgroźniejsze ekipy walczące o pierwszą czwórkę przegrały swoje starcia, co tylko przybliża Nas do założonego planu minimum. Czy możemy jednak już tylko kierować wzrok ku górze tabeli? Na pytanie to może chociaż częściowo udzielić odpowiedzi sytuacja naszych rywali.
Ekipa Martíneza nawet z jednym zaległym spotkaniem będzie miała niezwykle ciężkie zadanie z odrobieniem punktów. Owszem, terminarz the Toffees nie wygląda na przesadnie trudny – wszystkie mecze z czołówką (Arsenal, United, City) będą grali na Goodison Park, poza tym przez cały marzec nie rozegrają żadnego meczu podobnego kalibru.
Jeśli spojrzymy jednak na dyspozycję Evertonu w obecnym roku to trzeba przyznać, że nie zaczęli go w jakimś imponującym stylu. Na siedem rozegranych spotkań w Premier League wygrali dwa, dwa zremisowali i odnieśli trzy porażki. Dla porównania Liverpool, grając o jeden mecz więcej, wygrał aż sześć i remisował dwie potyczki. Z drugiej strony należy tu uwzględnić niezwykle niekorzystny rozkład jazdy naszych niebieskich sąsiadów. Pięć niełatwych wyjazdów na: Britannia Stadium, The Hawthorns, Anfield, White Hart Lane i Stamford Bridge mogą posłużyć tu jako pewną wskazówkę takiego stanu rzeczy. Poza tym w pojedynkach z obiema ekipami z Londynu, the Toffees walczyli jak równy z równym (żeby nie napisać, że byli lepsi).
Z kolei próbujący złapać drugi oddech Manchester United może już tylko liczyć na zadyszkę wszystkich trzech ekip jednocześnie. Ich szanse są w tym momencie mniej więcej takie, jak Moyesa na zostanie kolejnym papieżem. Chociaż biorąc pod uwagę fakt, jak obchodził się dotychczas z Diabłami, może otrzyma jakieś zaproszenie z Watykanu. Nawet zrównanie się punktowo z Evertonem stanowi dla nich marne pocieszenie przy aż 11 punktach straty do odwiecznych rywali i po zaledwie dwóch zwycięstwach (w dodatku jedynie z beniaminkami) w ostatnich sześciu meczach. Nawet odbudowanie dobrej dyspozycji Rooneya (a raczej podbudowanie jej odpowiednio zmodyfikowanym wynagrodzeniem) nie może stanowić jeszcze impulsu do walki o pierwszą czwórkę. Tak więc batalia o Ligę Mistrzów może się dla nich rozegrać już chyba tylko w samej Champions League.
Nie chcę wchodzić na grząski grunt i krytykować Fergusona, ale obecne problemy Czerwonych Diabłów wydają się mieć źródło znacznie wcześniej, niż po objęciu fotela menadżera przez Davida Moyesa. Jasne, sir Alex miał coś, czego brakuje jego następcy – charyzmę i niepodważalny autorytet. Ale patrząc na skład United i poleganie praktycznie wciąż na tych samych zawodnikach na przestrzeni lat, aż ciężko zrozumieć skąd się wziął ten deficyt kluczowych inwestycji. Można wręcz odnieść wrażenie, że w Manchesterze wszyscy krzyczeli codziennie: „chwilo trwaj!”, nie chcąc zamieniać Vidicia, Ferdinanda czy Younga na kogoś młodszego lub zwyczajnie lepszego.
Ale to, co intryguje mnie w tym wyścigu najbardziej – to ekipa Tottenhamu. Niby dopiero niedawno zaczęli grać na miarę swoich możliwości, a mimo to najbardziej liczą się z wymienionej trójki. Zmiana na linii Soldado – Adebayor wyraźnie im służy. Jednakże trudno nie odnieść wrażenia, że Tim Sherwood nie stworzył tam kompletnego kolektywu. Poza lekką zmianą w wynikach, nie widać w tym zespole jedności. Szczerze wątpię, że cała ta zbieranina indywidualności zaskoczy już w tym sezonie, co nie zmienia faktu, że i tak drzemie w Kogutach niewiarygodny potencjał.
Tym samym możemy zacząć myśleć o walce o trzy pierwsze lokaty. Jedyną rzeczą jaka jeszcze powoduje u mnie zapalenie się lampki ostrzegawczej są przetasowania w tabeli od 27. do 38. kolejki w poprzednich latach. W sezonie 2010/2011 Chelsea potrafiła w tym przedziale czasowym wskoczyć z piątego miejsca na drugie, a Tottenham wypaść poza strefę umożliwiającą udział w Lidze Mistrzów. Z kolei w sezonie 2012/2013 ekipa Kogutów była zdolna do spadku z pozycji trzeciej na lokatę piątą. Jednak to, co stanowi ostrzeżenie dla Czerwonych, jest również pewnego rodzaju motywacją i przedłuża nasze nadzieje na tytuł. Szczególnie, że wszyscy wiemy, jak wyjątkowy jest to sezon w Premier League. Praktycznie cała tabela podzieliła się na tych walczących o europejskie rozgrywki lub o utrzymanie. Aż dziwię się FA, że nie zmienili tej dennej muzycznej czołówki, poprzedzającej ligowe mecze na „Wszystko się może zdarzyć” Anity Lipnickiej.
Jeśli the Reds sięgną w tym sezonie po mistrzostwo, będzie to prawdopodobnie jeden z najbardziej spektakularnych sezonów w naszej historii. Jeśli nie damy rady, ale utrzymamy miejsce w pierwszej czwórce, będzie to pierwszy istotny krok ku świetlanej przyszłości. Bo tak naprawdę kto nas może teraz dogonić? Moyes, Martínez, a może Sherwood? Takiego scenariusza nawet nie biorę pod uwagę. Bowiem oznaczałoby to, że możesz być tym lepszym, przebieglejszym i być o krok przed innymi, a i tak na końcu złapie cię jakiś niepozorny typek.
Komentarze (6)
Jak najbardziej :)
Arvedui
Odrobina kurtuazji dla nowego redaktora chyba nikomu nie zaszkodzi ;)
true story. W naszej sytuacji to jest sezon, który może w każdym ewentualnym rozdaniu oznaczać dla Liverpoolu epickie zwycięstwo ;) Oczywiście, jeśli będzie ono się mieścić w lokatach 1-4 przy jednoczesnym NIE wygraniu LM przez muły :)