Superliga może być kiedyś jedynym rozwiązaniem
Trudno było nie zareagować z przerażeniem na niedzielną informację o powstaniu Superligi - nie chodzi tylko o szczegóły tych doniesień, ale o sposób, w jaki zostały podane do wiadomości.
Ci, którzy podejmują decyzje, wydają się zbyt tchórzliwi, by pokazać twarze i wyjaśnić swój tok rozumowania, a menedżerowie i piłkarze znajdują się w trudnej sytuacji - będą musieli bronić koncepcji, której brzydzą się ich kibice, lub strofować tych, którzy wypłacają im pensje. Albo, co bardziej prawdopodobne, będą musieli wyjaśniać, że nie w pełni rozumieją tę sytuację i sami nie mają z tym nic wspólnego.
Wręcz bezczelna chciwość dużych klubów nie jest dużym zaskoczeniem. Właściciele zainteresowanych klubów wierzą, że dzięki Superlidze mogą zarobić więcej pieniędzy, bo obecna sytuacja im nie sprzyja.
Jednak, prawdę powiedziawszy, to nie służy nikomu, przynajmniej w kontekście sportowej rywalizacji.
Zawsze istniały duże i małe kluby. Real Madryt i Barcelona często dominowały w hiszpańskich rozgrywkach; Juventus, Inter i AC Milan robią to samo we Włoszech. To samo dzieje się niemal w każdym europejskim kraju. Jednak nigdy wcześniej nierówności w obrębie poszczególnych lig europejskich, a także pomiędzy nimi, nie były tak silne. Zastosujcie dowolną miarę - sumy punktów, różnice bramek, tytuły czy wynagrodzenia - i przyjrzyjcie się trajektorii głównych lig europejskich w ciągu ostatnich dwóch dekad, a stanie się jasne, że doświadczamy oszałamiającej, szerzącej się nierówności, która całkowicie wykracza poza skalę.
Juventus zdobył dziewięć tytułów mistrzowskich w Serie A z rzędu. Bayern Monachium wkrótce dorówna temu osiągnięciu w Bundeslidze. Paris Saint-Germain czeka w tym roku rzadka bitwa o tytuł we Francji, ale prawdopodobnie paryżanie zdobędą swoje ósme mistrzostwo w ciągu dziewięciu lat. Wyjątkiem był sezon 2016/17, kiedy w wyścigu o tytuł pokonało ich Monaco. PSG zareagowało wówczas natychmiastowym podpisaniem kontraktu z najlepszym zawodnikiem Monaco. Bayern zwykle robi to samo w Niemczech z każdym, kto zaczyna im rzucać wyzwanie. Jeśli nie możesz ich pokonać, rozerwij ich na strzępy.
Kluby, które nie dominują, wygrywają w tych ligach mniej więcej raz na dekadę. To żałosna sytuacja.
Istnieje wiele wspaniałych, starych klubów w całej Europie, które w poprzednich dekadach mogły cieszyć z tego, że co kilka lat liczyły się w wyścigu o tytuł, a nawet od czasu do czasu podnosiły trofeum. Teraz te kluby mogą zostać skazane na wieczne pogrążenie się w środku tabeli.
Koncepcja europejskiej Superligi pojawiała się około dwa razy w ciągu dekady od lat 60' XX wieku.
Można odnaleźć artykuł na ten temat z When Saturday Comes z lat 80' lub pierwszą stronę tabloidu z późnych lat 90', jednak cała koncepcja europejskiej Superligi regularnie się zmieniała.
Czasami miał to być odpowiednik Ligi Mistrzów, a kluby miały wracać do domu, aby grać z krajowymi rywalami w weekendy. Kiedy indziej miała to być zupełnie odrębna dywizja i główne - a być może jedyne - rozgrywki tych klubów.
Ten pierwszy format, który jest obecnie proponowany, nie miałby większego sensu i ewidentnie pogłębiłby nierówności w ligach krajowych. Ten ostatni, który wiązałby się z rezygnacją lub wyrzuceniem dużych klubów z lig krajowych, niestety zaczyna mieć sens z perspektywy sportowej rywalizacji.
Celem ligi jest zgromadzenie zespołów o mniej więcej równym poziomie, aby rozgrywać między sobą prawdziwie konkurencyjne mecze - dlatego system awansów i spadków działa tak dobrze. Championship i wszystkie niższe ligi „tracą” kilka najlepszych i kilka najgorszych drużyn każdego roku, więc poziom konkurencyjności jest automatycznie wysoki - to dlatego koncepcja piramidy jest tak święta w całej angielskiej piłce nożnej.
Jednak oczywisty problem rodzi się na samym szczycie, gdzie odpowiednie kluby stają się coraz bogatsze, co nieuchronnie prowadzi do coraz większej ich dominacji i zapewnia mniejszą konkurencję niż kiedykolwiek. Pojęcie awansu nie ma w tym przypadku zastosowania. Te kluby nie mają dokąd pójść. Chyba że stworzysz dla nich miejsce, do którego mogą się udać.
Być może już na stałe.
Niektóre mecze w Premier League nawet nie przypominają sportu wyczynowego. Bardziej sprawiają wrażenie dziwacznych przedstawień - coś jak prowadzenie jagniąt na rzeź. Z pewnością czasami zdarzają się szokujące wyniki, ale kiedy patrzysz choćby na cztery ostatnie wyjazdy Burnley na Etihad Stadium i zdajesz sobie sprawę, że przegrali 5:0, 5:0, 5:0 i 5:0, zaczynasz się zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi.
Prawdziwe bitwy o tytuł były kiedyś wydarzeniem corocznym - obecnie są sporadyczną nowością.
System ligowy na samym szczycie już nie działa. Dziewięciomiesięczne, 38-meczowe zawody, w których wszystkie kluby walczą ze sobą u siebie i na wyjeździe, są idealne, jeśli próbujesz rozdzielić 20 klubów o zbliżonym poziomie. Przy tak wyraźnych nierównościach przyzwyczailiśmy się do tego, że o losach rozgrywek decyduje Boże Narodzenie. Zaakceptowaliśmy tę katastrofalną sytuację, ponieważ był to proces stopniowy na przestrzeni lat, a nie nagła zmiana.
Również w Lidze Mistrzów z niechęcią pogodziliśmy się z dominacją „superklubów”.
Awans Ajaksu do półfinału lub Porto do ostatniej ósemki traktujemy jako niezwykłe osiągnięcia - jakby to były kluby spoza ligi, które dostały się do ostatnich etapów FA Cup. To absurd - Porto wygrało Ligę Mistrzów w 2004 roku, Ajax zrobił to dziewięć lat wcześniej. Teraz rozpaczliwie zostali w tyle, jednocześnie ciesząc się ogromną przewagą finansową nad krajowymi rywalami, z własnymi dywizjami często tak niekonkurencyjnymi jak czołowe ligi.
Idealnym rozwiązaniem byłoby zachwianie statusu wielkich klubów przez limity pensji, bardziej rygorystyczne ograniczenia co do liczebności drużyn i większą redystrybucję dochodów telewizyjnych.
Jeśli coś takiego jest na stole, to wejdźmy w to.
Jednak realistycznie patrząc, tak nie jest.
W wyniku globalizacji piłki nożnej władza została tak skoncentrowana w rękach wielkich klubów, że każda reforma, od kontraktów nadawczych po te dotyczące kwalifikacji europejskich, zwiększa hegemonię elit.
Alternatywą jest puszczenie ich wolno - pozwolenie kontynentalnym gigantom na stawianie czoła inny gigantom tydzień w tydzień w ich własnej fantastycznej krainie, a krajowym ligom na odzyskanie pewnego poziomu nieprzewidywalności i emocji.
Jeśli jutro ten plan Superligi zostanie porzucony, nadal pozostanie nam podobnie niesmaczna zmiana Ligi Mistrzów - z elitarnymi drużynami, które najprawdopodobniej będą miały w nich zagwarantowany udział i mniej znaczącymi meczami fazy grupowej (czy „modelem szwajcarskim”), aby zagwarantować przychody. Wszystko po to, żeby te kluby mogły pozyskać jeszcze więcej najlepszych zawodników na świecie, polecieć do domu i zacząć pokonywać Burnley 6:0 zamiast 5:0.
Nierówności staną się jeszcze większe. Dominacja elity stanie się jeszcze bardziej uciążliwa.
Ile razy Bayern musi zdobyć tytuł, zanim zdamy sobie sprawę, że Bundesliga - okrzyknięta niegdyś wzorem dla innych, nie zapominajmy - zasadniczo nie jest już ligą konkurencyjną? Dziesięć? Piętnaście? Dwadzieścia? Kiedy człowiek się tym znudzi? To nie jest indywidualny geniusz. To nie Rafael Nadal, który wygrał French Open 13 razy w ciągu 16 lat dzięki swemu geniuszowi. To nierówność strukturalna objawiająca się na boisku.
Europejskie ligi piłkarskie desperacko wymagają większej równowagi pod względem konkurencyjności, a jeśli większa redystrybucja dochodów jest mało prawdopodobna, jedynym wyborem może być rozwiązanie drastyczne.
Trudno znaleźć kogoś, kto byłby naprawdę entuzjastycznie nastawiony do europejskiej Superligi, ale część retoryki, szczególnie ze strony kibiców klubów, którzy mają drastyczną przewagę nad drużynami w tej samej lidze, wydaje się nie na miejscu, biorąc pod uwagę obecny stan europejskiej piłki nożnej.
Sprzeciwiajmy się Superlidze w każdy możliwy sposób, ale unikajmy gloryfikacji głęboko niekonkurencyjnego status quo, które przeraziłoby nas, gdybyśmy zostali z nim zapoznani z dnia na dzień.
Michael Cox
Komentarze (2)