LFC - Man City: Klasyczne spotkania
W niedzielne popołudnie Liverpool podejmie na Anfield obrońcę tytułu mistrzowskiego Barclays Premier League, Manchester City. Z tej okazji The Guardian przypomina sześć klasycznych meczów pomiędzy obiema drużynami, od dwóch spotkań w ciągu trzech dni w 1937 roku, po farsę na Maine Road w 1996.
1. Liverpool 0:5 Manchester City (Piątek, 26 marca 1937)
… 2. Manchester City 5:1 Liverpool (Poniedziałek, 29 marca 1937)
W sezonie 1936/37 wyścig o tytuł był zacięty jak nigdy. Zaraz przed Wielkanocą, siedem drużyn miało realne szanse na mistrzostwo. W takiej kolejności, z pięcioma punktami różnicy: Arsenal, Charlton Athletic, Portsmouth, Brentford, Middlesbrough, Derby County i Manchester City. Piłkarze City prowadzeni przez Wilfa Wilda byli maruderami wyścigu, ale szczycili się też imponującą formą: nie przegrali w lidze od porażki z Grimsby 5:3 w Boże Narodzenie. W bramce faworyt kibiców City, Frank Swift. Z przodu względnie nowy zawodnik walczący ze Swiftem o względy wiernych z Maine Road, napastnik Peter Doherty.
City dogoniło liderów z Arsenalu w okresie świątecznym z dwoma niesamowitymi wynikami, pierwszym w Wielki Piątek na Anfield. "Zbliżające City do mistrzostwa niezwykłe zwycięstwo 5:0 nad Liverpoolem było równie satysfakcjonujące dla estety, jak i wygłodniałego, śledzącego je z otwartymi ustami kibica piłkarskiego" pisał dla Guardiana Old International (aka Donny Davies, podobnie jak wspomniany Swift miał stracić życie na lotnisku w Monachium w 1958). "Przewaga City była tak oszałamiająca, że nie warto jej analizować".
Zgadza się, ale dla formalności warto wspomnieć, że piłkarzem meczu został napastnik Alex Herd, pomimo hat-tricka Erika Brooka. (Musiał więc być to niezwykły występ, skoro jedną z bramek Brook strzelił z 30 metrów "z szybkością, którą powinna się zająć Izba Gmin… jego lewa noga jest zabójczą bronią, która wymagałaby odpowiedniego pozwolenia.") Doherty również wpisał się na listę strzelców. Liverpool stać było tylko na jeden strzał, doskonałą próbę Jackiego Balmera, jednak "Swift bez komentarza obronił nawet to piłkarskie arcydzieło. W takiej formie, kolosowi z rękami wielkimi jak wiadra i sprężystością świerszcza nie sposób dorównać." W międzyczasie "zniechęcający występ byłej gwiazdy City Matta Busby’ego był dla Liverpoolu tragedią". Ich popularny napastnik Berry Nieuwenhuys był tak bardzo wyłączony z gry, że stwierdzono, iż "nadaje się na listę osób do zwolnienia".
Następnego dnia, City niespodziewanie zgubiło punkt u siebie, remisując 2:2 z zagrożonymi spadkiem Bolton Wanderers, ale odbili sobie za to w Wielkanocny Poniedziałek, podczas rewanżowego spotkania z Liverpoolem i ponownie to Herd był największym z dręczycieli.
Jak zwykle City przepuściło swoich kibiców przez młyn. Stracili bramkę na samym początku spotkania, kiedy Nieuwenhuys świetnie wyczuł podanie Freda Howe’a w piątej minucie. Swift na chwilę stracił przez uderzenie przytomność i potrzebował na głowie bandaża. Busby, witany z powrotem przez dawnych fanów, dyktował tempo gry. City jednak się przegrupowało i do przerwy wyrównało wynik. W drugiej połowie zszokowali Liverpool czterema golami w ciągu siedmiu minut. "Herd nagle zaliczył dwa świetne rajdy na bramkę, które wprawiły gości w osłupienie." Stał też za "czwartą z serii bramkowej i wreszcie ostatnią, piątą z nich".
City poszło za ciosem. Po zdemolowaniu Liverpoolu przyszła kolej na dwumecz z Brentford, wygrany 6:2 w Londynie i 2:1 u siebie dwa dni później. Arsenal został na Maine Road pokonany 2:0 w meczu, który dał City prowadzenie w tabeli.
City nie patrzyło w tył. W pięknym stylu zdobyli swój pierwszy tytuł, trzy punkty w tabeli nad Charlton, strzeliwszy 107 bramek, "jedynie" 49 więcej od drugiej drużyny. Manchester United został w międzyczasie relegowany. Piękne czasy dla City, najlepsze z możliwych. W następnym sezonie sami spadli z ligi, pomimo strzelenia największej liczby goli, 80. To jedyni mistrzowie w historii, którzy doznali takiego upokorzenia.
3. Manchester City 0:3 Liverpool (4 października 1980)
Druga przygoda Malcolma Allisona u sterów Manchesteru City nie trwała długo. Po sprzedaniu wszystkich dobrych piłkarzy i roztrwonieniu pieniędzy na badziewie, City zadomowiło się w strefie spadkowej, kiedy broniący tytułu Liverpool przybył do miasta na dziewiąty mecz sezonu 1980/81.
Musiało pójść im źle, zanim poszło dobrze. W kontekście City oczywiście. Dla Allisona mogło być gorzej. Jego dni na stołku menedżera były już policzone, chociaż on jeszcze o tym nie wiedział.
Liverpool zdominował walczącą ekipę Allisona do upokarzającego stopnia. Bramki Kenny’ego Dalglisha, Graeme’a Sounessa i Sammy’ego Lee zdecydowały o wyniku. Pierwszy gol Dalglisha był niesamowity. Odebrał podanie Aviego Cohena plecami do bramki, obrócił się o 180 stopni w kierunku nieszczęsnego Tommy’ego Catona i skierował nisko piłkę do siatki. Allison, broniąc się po przegranym w fatalnym stylu spotkaniu stwierdził, że gol był "gówniany… wchodził do siatki jakieś dwa kilometry na godzinę. Jak można ten gol z 20 metrów uznać za dobry?" Guardian odpowiedział sugerując, że "gówniane gole takiej jakości powinny bezcześcić każdy mecz".
Allisona po paru miesiącach już w Manchesterze nie było. Liverpool wyeliminował City z Pucharu Ligi, który zgarnął później cztery razy z rzędu, a następnie w sezonie podniósł Puchar Europy. Tym niemniej klub był w okresie przejściowym i stracił nieco tempa w lidze. Co potwierdza do pewnego stopnia opinię o niskiej jakości europejskiego futbolu w tamtym czasie, ale także piłkarskiej nędzy późno-allisonowskiego City.
John Bond zadbał o to, by się utrzymali i przynajmniej powalczyli z Kogutami w finale pucharu.
4. Liverpool 1:3 Manchester City (26 grudnia 1981)
Nieczęsto ligowi mistrzowie są pamiętani głównie za godną pożałowania porażkę, ale taki był dziwny los mistrzowskiej drużyny Liverpoolu z sezonu 1981/82. Właśnie ten tytuł był chyba najsłodszym zwycięstwem Boba Paisleya. Zarówno Paisley, jak i jego liverpoolska maszyna, byli uważani za skreślonych po porażce z City w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Liverpool był posiadaczem Pucharu Europy, ale poprzedni sezon zakończył zaledwie na piątym miejscu, a w grudniu 1981 znajdował się już w drugiej połowie tabeli, był dwunasty i kulał. City natomiast walczyło o pozycję lidera, dwa punkty za Swansea.
Obywatele mogli dziękować wręcz zabawnej niekompetencji nowego bramkarza Liverpoolu, Bruce’a Grobbelaara, cztery miesiące na Anfield po tym, jak zastąpił Raya Clemence’a. Na samym początku spotkania chwytał powietrze, próbując po prostu złapać piłkę, czym zmusił obrońców do sprzątania kompletnie niepotrzebnego bałaganu. On w tym czasie miotał się po boisku, jak ktoś, kto zaczął świętować Boże Narodzenie, kiedy odebrał dostawę kilku skrzynek adwokatu w październiku. Powtórzył swoją sztuczkę w drugiej połowie meczu ciosem, za który sędzia podyktował rzut karny, następnie wpuścił do własnej siatki leciutki strzał Kevina Reevesa, przytulając słupek jak ktoś, kto już w październiku wziął się do picia adwokatu.
Alan Parry w dziupli komentatorskiej BBC nie był pełen świątecznej radości.
- Nędza Grobbelaara jest kompletna - zaczął swoją słynną krytykę. - Reeves strzela tę bramkę, ale tak naprawdę to niemal samobój tej przykrej postaci.
Przygnębiający moment dla the Reds, a jednak to klip i komentarz, które weszły do kanonu na Anfield i dumnie tworzą część filmu BBC "Historia Liverpoolu", ponieważ to była oś, na której odwrócił się cały sezon. Liverpool w jego drugiej połowie siał zniszczenie i w końcu odebrał Ipswich Town tytuł mistrzowski. City skończyło kampanię na 10 miejscu.
Coś, o czym często się przy tym meczu zapomina, to że gra została wstrzymana po tym, jak bramkarz gości Joe Corrigan dostał w głowę butelką rzuconą z the Kop. Znak czasów, w pewnym sensie, ale o wielu wymiarach. Po przywróceniu do przytomności Corrigan odebrał ciepły aplauz od the Kop, zawstydzonego działaniem jednego pajaca. To uniemożliwiło bramkarzowi robienie problemu z całej sytuacji. - To świetni ludzie - powiedział po meczu. - Zawsze byli wobec mnie uczciwi. Przyjeżdżam tu od 12 lat i pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło.
Czy Grobbelaar po cichu liczył, że jego odpowiednik w przeciwnej drużynie zrobi większy szum i odwróci uwagę od jego własnych wyczynów? Tego nigdy się nie dowiemy.
5. Manchester City 0:4 Liverpool (13 marca 1988)
Perspektywa czasowa powinna rzucać na wszystko obiektywne światło, ale prawdę mówiąc, często po prostu zaciemnia obraz. Weźmy dla przykładu zwycięstwo Wimbledonu nad Liverpoolem w finale Pucharu Anglii 1988. Jest uważane za typowe zwycięstwo słabszych nad silniejszymi, ale to niezwykle krzywdzące dla niedocenianej ekipy Donsów. Oto jedna z ówczesnych opinii: kiedy w lutym wylosowano pary szóstej rundy, z dziesięcioma drużynami w grze, Wimbledon był trzecim z faworytów, zaraz za ekipą Briana Clougha z Nottingham Forest i drużyną Kenny’ego Dalglisha. Jego piłkarze byli obrońcami tytułu ligowego, więc oczywiście mieli ten finał wygrać. Ale nie było to takie odwrócenie proporcji, jak bywało nieraz w historii pucharu.
W każdym razie wspominamy o tym, ponieważ we wcześniejszej fazie tej kampanii FA Cup, właściwie we wspomnianej szóstej rundzie, Liverpool został zestawiony z Manchesterem City z Second Division. Liverpool szedł po tytuł, a City przechodziło jeden z ich regularnych procesów przebudowy. Jak się okazało, wynik sprostał oczekiwaniom, ale nie można zapomnieć, że fani City szli na ten mecz pełni nadziei. W Pucharze Anglii nigdy nie przegrali wcześniej z Liverpoolem, to nie powinno mieć znaczenia, ale oczywiście w piłce nożnej ma. Pobili ich na drodze do pucharu w 1956 i powtórzyli sztuczkę w czwartej rundzie w 1973. Dołożyli do swojej kolekcji skalp na Nottingham Forest, spuszczając im lanie 3:0 w Pucharze Ligi w tym sezonie. I mieli w swoim składzie najgorętszy i najbardziej obiecujący talent w kraju - teraz się nie śmiejcie, pamiętajcie o perspektywie czasowej - Paula Stewarta. Istniała prawdziwa wiara, że choć Liverpool był zdecydowanym faworytem, City mogło spróbować. Na pewno ITV tak myślało, wybierając ten mecz do transmisji zamiast bardziej klasycznego starcia Arsenalu z Forest.
Ale nie. Młode City, zbudowane wokół Stewarta, Paula Lake’a, Iana Brightwella, Andy’ego Hinchcliffe’a i Davida White’a, szło noga w nogę z Czerwonymi przez 33 minuty, zanim Ray Houghton dał gościom prowadzenie, wbijając gospodarzom bramkę wolejem po podaniu Johna Barnesa. Fani Obywateli byli przekonani (niesłusznie), że Barnes dotknął piłki ręką i trybuny wrzały. Kiedy Lake powalił w polu karnym Craiga Johnsona na początku drugiej połowy, Peter Beardsley wykonał rzut karny, a tłum wybuchł nieuzasadnionym niezadowoleniem. Jakiś człowiek wbiegł na boisko, zaczął wygrażać sędziemu Alanowi Gunnowi i zdzielił prawą ręką biednego stewarda. City odpowiedziało, przy silnym wsparciu fanów, a Stewart był blisko gola po pewnym uderzeniu główką, ale Bruce Grobbelaar poradził sobie z młodym napastnikiem. Houghton podwyższył do trzech, Lake zaliczył rękę w polu karnym, ale nie został przyłapany przez sędziego, a Barnes przypieczętował wiktorię czwartą bramką. Liverpool przeszedł do półfinału. Łatwo, jak się okazało, ale przed meczem to nie był pewniak.
Manchester City 2:2 Liverpool (5 maja 1996)
- Jestem pewien, że się utrzymamy, bo dobrze się przygotowaliśmy I jesteśmy gotowi - mówił Alan Ball, dzień zanim Manchester City na Maine Road podejmowało Liverpool, zdesperowany by odzyskać swój status w Premier League. Nawet zwycięstwo nie zagwarantowałoby im przeżycia. Zwycięstwo z lepszą różnicą bramkową ich współwalczących o utrzymanie Southampton i Coventry City oraz remis Sheffield Wednesday, skończyłyby dla City udział w lidze, nawet gdyby chłopcy Bally’ego pokonali finalistów FA Cup Roya Evansa. Jednakże przy sprzyjających statystykach zwycięstwo by wystarczyło.
I faktycznie wystarczyło wygrać. Święci zremisowali 0:0 z Wimbledonem, a Coventry zaliczyło z Leeds kolejne starcie bez goli. Ale City otrzymało skądś fałszywą informację, że Wimbledon pod koniec strzelił bramkę, więc sezon mieli mieć już zabezpieczony.
City wyglądało beznadziejnie. Steve Lomas fajtłapowato skierował dośrodkowanie Steve’a McManamana do własnej siatki w szóstej minucie. Zaraz przed przerwą Ian Rush uczcił swój ostatni występ dla Liverpoolu bramką na 2:0. 19 minut do końca, Neil Ruddock powalił Georgiego Kinkladze jak kłodę, Uwe Rösler wykonał rzut karny. Siedem minut później Kit Symons wyrównał. I tak, podczas gdy piaski czasu się przesypywały, Southampton "przegrywał", przekaz był prosty: trzymać piłkę w narożniku boiska, zabezpieczyć remis, który utrzyma City w lidze.
O kurczę. Biedny Lomas, którego dzień zaczął się tak źle, przetrzymywał piłkę przy fladze. Kiedy zegar tykał na boisku, przykra prawda powoli docierała poza nie. City mogło być profesjonalnie przygotowane, ale ich zarządzanie informacjami z boisk Premier League zawiodło na całej linii. Wimbledon wcale nie strzelił bramki. Na ten moment Święci byli bezpieczni. Niall Quinn, wcześniej zdjęty z boiska, a teraz w swoich zwykłych ubraniach, sprintem podbiegł do linii bocznej, krzycząc do Lomasa, żeby się ruszał. Pomocnik zaczął szukać gola, ale było już za późno. - To największe rozczarowanie w mojej karierze - szlochał Ball po meczu.
Inne przyszło kilka miesięcy później, kiedy go zwolniono, a jego "plan trzyletni" przywrócenia City na szczyt angielskiego futbolu spalił na panewce.
Scott Murray
Komentarze (3)