Dzień wyjazdu: Był taki moment…
Dzięki tym jakże denerwującym nas przerwom na zgrupowania reprezentacji, kluby piłkarskie mogą chwilę odsapnąć. Ale w sobotę wszystko z powrotem wraca „do życia", choć może się wydawać, że nazbyt wcześnie.
Budzik ustawiony na 6.30, dotarcie na czas przed wyjazdem jest całkiem niezłym osiągnięciem biorąc pod uwagę deszcz i wiatr drażniący oczy. Niestety, taka pora, że pogoda daje się we znaki, a wszystkie znaki na niebie przypominają o zbliżającej się zimie.
Na szczęście deszcz ustał, gdy tylko dotarliśmy do Tyneside i wreszcie można było się skupić na rzeczach ważnych, jak na przykład powracających do gry Glenie Johnsonie i Alym Cissokho i ich wpływie na drużynę. W tym momencie nie ma sensu rozpatrywać naszej ostatniej wizyty w tym miejscu z zeszłego sezonu. Newcastle wszak dysponuje piłkarzami, którzy mogą sprawić Czerwonym wiele problemów, co nie dawało mi spokoju jeszcze przed pierwszym gwizdkiem.
Ale chyba większym zmartwieniem było zmierzenie się z tłumem fanów próbującymi dostać się na swoje miejsca. Na St. James’ Park kibice przyjezdnych zajmują miejsca wysoko, na Leazes Stand, co nie jest zbyt wygodnym stanowiskiem i trzeba podołać niekończącym się schodom. Miejsca te niestety też są ograniczone, co skutkuje masową migracją do lokalnych pubów.
I nie dość, że stadion ten funduje nam niezły zawrót głowy jeszcze przed samym meczem, to widok z tego miejsca gwarantuje wrażenie, że oglądamy na żywo mecz żywcem wycięty z Football Managera, więc nie ma co się dziwić niekończącym się pytaniom o różne banały. Nie inaczej było tym razem. W momencie, gdy tylko piłka poszła w ruch, kibice Srok dali do zrozumienia, kto jest gościem a kto kibicuje tutejszej drużynie. I pomimo momentami piknikowej atmosfery, 3000 przyjezdnych kibiców musiało uznać wyższość „tutejszych" przez całe 90 minut.
Stłumieni kibice Liverpoolu mogą poczuć się rozgrzeszeni za taki obrót spraw, a pierwsza bramka strzelona przez Newcastle tylko pomogła szybciej to pojąć.
Pozostawiony bez opieki Yohan Cabaye popisał się wspaniałym strzałem z dystansu, przy którym widziałem bezsilność Simona Mignoleta, który nie zdołał zapobiec najgorszemu. Ale dzięki błędowi Mapou Yandze-Mbile, który pod koniec drugiej połowy sfaulował Luisa Suáreza w swoim polu karnym, the Reds schodzili na przerwę z wynikiem 1:1.
Na nic zdały się protesty piłkarzy Newcastle, czerwona kartka była nieuchronna, a Steven Gerrard okazał się bezlitosny, egzekwując rzut karny, zdobywając tym samym swoją setną bramkę w Premier League, która ukoronowała jego długoletnią karierę w klubie.
Od momentu jego pamiętnej celebracji z okazji zdobycia pierwszej bramki przeciwko Sheffield Wednesday, na koncie obecnego kapitana the Reds zapisane zostały bezcenne trafienia, które do końca pozostaną w pamięci każdego kibica z czerwonej części Merseyside.
Od bramek z 30 metrów przeciwko takim drużynom jak Newcastle czy Aston Villa, po pewnie wykorzystane karne, jak ten na Old Trafford, dający nam zwycięstwo 4:1 nad Manchesterem United. Nie wspominając ostatniej minuty przeciwko Middlesbrough czy Derby, gdy jego strzały dawały klubowi cenne trzy punkty. Tego się po prostu nie da zapomnieć.
W momencie, gdy Gerrard mógł mieć nadzieję, że jego bramka mogła otworzyć the Reds furtkę po komplet punktów, Liverpool popełnił podręcznikowy błąd, pozwalając ekipie Alana Pardew zdobyć drugą bramkę, pomimo tego, że grali w osłabieniu.
Sprawy w swoje ręce wziął zabójczy duet Suáreza i Daniela Sturridge’a, których szybka akcja rozbudziła na nowo nadzieję na zwycięstwo. W takich momentach, przynajmniej dla mnie, strzelona bramka w podobnych okolicznościach na nowo rozpala nadzieje i wiarę w zwycięstwo.
Jednak tym razem na tym się skończyło. Pomimo dominacji Liverpoolu w końcówce, drużyna nie zdołała zdobyć upragnionej trzeciej bramki i musiała zadowolić się „zaledwie” jednym punktem. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, the Reds przynajmniej na chwilę powrócili na szczyt tabeli a całkowity dorobek punktowy był co najmniej satysfakcjonujący, pomimo dwóch oczek straty do prowadzącego Arsenalu.
Ten mecz pokazał, na co nas stać i dokąd zmierzamy. A następny przystanek, the Emirates…
Joel Richards
Komentarze (0)