Trzy kropki: Mecz z Leicester
Mecz z bramkostrzelnym liderem tabeli tuż po nokaucie zadanym przez Watford mógł wlać w serca kibiców the Reds sporo obaw. Ostateczny rezultat przerósł pesymistyczne oczekiwania wielu, jednak co (mimo kolejnego urazu w zespole) pozwoliło liverpoolczykom na przechytrzenie Lisów? Dziś w „Trzech kropkach” publikujemy spostrzeżenia AirCanady, TPK i Wroo.
– O ogólnym przebiegu meczu… (Wroo)
Pojedynek z obecnym liderem Premier League wyglądał tak, jak większość kibiców i ekspertów oczekiwała. Liverpool prowadzący grę od pierwszej minuty, Lisy natomiast przyczajone i czekające na jakąś zabójczą kontrę, które w tym sezonie są ich główną bronią, dzięki której są rewelacją pierwszej rundy rozgrywek. Gospodarze jednak bardzo dobrze niwelowali zagrożenie szybkiego ataku Leicester, natychmiast po swojej stracie odzyskując piłkę oraz nie pozwalając osiągnąć im przewagi w środkowej strefie boiska, głównie za sprawą pary Henderson & Can. Można się pokusić o stwierdzenie, że poza kilkoma minutami kontrola nad meczem była zdecydowanie po stronie the Reds, co zaowocowało finalnie bramką Benteke, po której rywale się już nie odrodzili, ba, nie ruszyli nawet z uporczywymi atakami. Wyjątek stanowi sławetna przedostatnia akcja meczu, w której nawet Schmeichel zawitał w pole karne Liverpoolu, a nasz rosły Belg mógł dobić rywala.
– O uciszeniu zabójczego duetu Lisów… (TPK)
To ten temat, nie zaś niepewna gra Sakho jest najlepszym podsumowaniem występu defensywy Liverpoolu. Coraz częściej indywidualne błędy – jakkolwiek rażące by nie były – przyćmiewają wielu osobom drużynowy wymiar piłki nożnej. W osiemnastej (!!!) kolejce jako pierwsza drużyna zachowaliśmy w tym sezonie czyste konto w meczu z Leicester City. Innymi słowy siedemnaście drużyn przed nami nie potrafiło tego dokonać. Była to zasługa całej drużyny. Nieliczne akcje gości były „pchane” głównie prawym skrzydłem i środkiem, gdzie multum przejęć zaliczył Mamadou Sakho, nie dając pomocnikom Lisów dograć do Vardy’ego i spółki, swoje dołożył też bardzo solidny Lovren. Jeszcze większe znaczenie w tym aspekcie miało jednak nasze nastawienie do gry. Na wyróżnienie zasługują tutaj wszyscy gracze z pola – zdecydowanie kontrolowaliśmy ten mecz, potrafiliśmy utrzymać wysokie tempo przez 90 minut, nie dając drużynie Ranieriego okazji do gry w piłkę. Podsumować można to tylko w jeden sposób – najlepszą obroną jest atak! Obronie jednak również chylimy czoło, nie przymykając jednocześnie oka na błędy, nad którymi należy wciąż pracować.
– O Dejanie Lovrenie, ostoi defensywy… (AirCanada)
Występ Lovrena w starciu z liderem rozgrywek zwrócił uwagę niejednego kibica. Chorwat znakomicie dowodził defensywą Liverpoolu, wygrywając masę pojedynków z rywalami, którzy w ostatnim czasie doprowadzili do spustoszenia w całej Anglii. Wiadomo, że do pełnej rehabilitacji byłego zawodnika Świętych w oczach fanów brakuje jeszcze co najmniej kilkunastu takich występów, niemniej pierwsze przesłanki są pozytywne i wypada z całego serca kibicować Lovrenowi, żeby ustabilizował formę i kontynuował występy na najwyższym poziomie.
– O „pieprzonych kontuzjach uda”… (TPK)
Ciężko wydać w tej sprawie werdykt. Nie wiemy co się dzieje za kulisami, mamy bardzo napięty terminarz, a mecze są albo intensywnymi spotkaniami Premier League, albo ciężkimi meczami w pucharach – zarówno krajowych, jak i Lidze Europy. W tych drugich z reguły nie mamy – z całym szacunkiem oczywiście – rywali na poziomie Premier Leaugue, ale są to z pewnością drużyny gryzące trawę, by uzyskać korzystny rezultat w meczu z Liverpoolem, a więc często sprowadza się to do meczy równie ciężkich fizycznie co spotkania ligowe. Ciężko w ciemno zarzucić klubowi zaniedbania w kwestii przygotowania fizycznego czy opieki medycznej, to w końcu Liverpool. Ale czy każdy z nas z czystym sumieniem wyklucza taką możliwość przy obecnej częstotliwości urazów? Czy wszystko można zrzucić na częstotliwość spotkań? Nie jesteśmy jedyną drużyną grającą mecze co trzy dni. Nie jesteśmy pod tym względem pierwsi, nie jesteśmy też ostatni. Odpowiedź znajdziemy pewnie gdzieś pomiędzy tymi dwiema przyczynami, z pewnością bliżej tej pierwszej, ale mimo wszystko momentami zaczynam wątpić czy aby nasi zawodnicy są przygotowani do gry najlepiej jak się da.
– O mieszance szczęścia i umiejętności Simona… (Wroo)
Nasz belgijski bramkarz w tym spotkaniu z minuty na minutę był coraz bardziej usypiany przez ofensywę Lisów, lecz w niektórych momentach musiał wykazać się świetnym refleksem, a czasami i dozą szczęścia, kiedy to między innymi pod koniec spotkania strzał Hutha wybronił Can. Szczęście sprzyja jednak lepszym, nieprawdaż? Mignolet popisał się bardzo ładną obroną strzału Mahreza z linii pola karnego, a także Dyera, już z mniejszej odległości. Dodatkowa pochwała należy się za ping-ponga w polu karnym, kiedy to piłka odbiła się od Sakho, a Mignolet instynktownym ruchem rąk złapał ją w koszyk. Kanonada rodząca się z kilometrowych wrzutów z autów była bardzo dobrze rozbijana przez nasz blok defensywny, który wyręczał Belga przed podróżami z obrębu pola karnego, których jak dobrze wiemy – fanem nie jest.
– O ponownym spotkaniu z Borinim i Coatesem… (AirCanada)
Trzeba przyznać, że całkiem nieźle gra nam się na Stadium of Light w ostatnich sezonach. Ubiegłoroczne skromne zwycięstwo po golu Markovicia, wcześniejsze popisy Suáreza i Sturridge’a także zapewniały glorię Czerwonym. Liverpool stoi przed świetną okazją, by udanym akcentem zakończyć rozgrywki w tym roku. Sam Allardyce i jego podopieczni coraz częściej na boisku przypominają zagubione dzieci we mgle, ale z drugiej strony zdarzały im się stosunkowo zaskakujące wygrane z solidnymi ekipami Stoke, czy Crystal Palace. Przedostatni zespół w tabeli rozgrywek na pewno nie jest chłopcem do bicia, który poczeka cierpliwie na najniższy wymiar kary. Jeśli powtórzymy poziom „zaangażowania” z wyjazdu do Newcastle, może być ciężko. Pozostaję jednak dobrej myśli. Czas na głupie straty punktów musi się skończyć!
Komentarze (0)